We wrześniu 1892 r. Francuzi wylądowali u ujścia rzeki Ouémé w Afryce Zachodniej. Zadaniem przeszło dwutysięcznego kontyngentu Legii Cudzoziemskiej pod dowództwem pułkownika Alfreda Doddsa było zajęcie owianego czarną legendą królestwa Dahomeju.
Władcy tego państwa słynęli z okrucieństwa. W stolicy kraju Abomeju urządzali co roku uroczystość znaną jako Święto Czaszek, podczas której ścinali wojowników pojmanych w czasie wojen z sąsiadami. Była to ofiara, którą składali duchom swoich przodków. Czerepy zabitych układano potem w makabryczne piramidy - namacalne dowody triumfów panującej dynastii. Jednakże owi posępni królowie dużo bardziej byli znani z posiadania gwardii złożonej z amazonek.
Historycy nie są pewni, jakimi zasadami kierowano się przy ich werbunku i przydzielaniu do jednostek. Zgromadzone relacje wskazują, że w ich składzie można było znaleźć zarówno kryminalistki, skazane na śmierć lub niewolę, jak i sprawiające trudności wychowawcze dziewczynki i ochotniczki. Część amazonek tworzyła oddziały polowe, które uczestniczyły w wyprawach grabieżczych. Reszta stanowiła straż pałacową króla Dahomeju - kobiety te nie mogły żyć poza obrębem rezydencji, a prawo traktowało je jak żony władcy. Co za tym idzie, utrzymywanie przez nie stosunków z innymi mężczyznami uważane było za zdradę i w teorii powinno być karane śmiercią. Jednak w praktyce rzadko zdarzało się, by król reagował na „epidemię ciąż” wśród amazonek z całą surowością. Na przykład gdy Glele, władający Dahomejem w XIX w., odkrył, że około 150 jego pretorianek jest w stanie błogosławionym, skazał na śmierć tylko osiem osób (cztery kobiety wraz z ich kochankami).
W momencie, gdy Francuzi nacierali na Abomej, król Behanzin miał w szeregach swojej armii parę tysięcy amazonek uzbrojonych w strzelby Winchestera, maczugi i noże. Na polu bitwy odznaczały się brawurową odwagą i efektywnością, przynajmniej w konfrontacji ze swoimi afrykańskimi przeciwnikami. Z europejskimi żołnierzami nie szło im aż tak dobrze. Oto jak opisał swoje pierwsze spotkanie z afrykańskimi wojowniczkami Józef Miłkowski, polski uczestnik wyprawy dahomejskiej.
Z lasu na polanę wysypało się kilka setek wojowniczek. Rozwinęły się przed nami nieregularnym frontem, strzelając do nas dorywczo, na pojedynkę, bez widocznego skutku. Widać było, że przygotowywały się do starcia na broń białą. Ruszyły na nas. Gdy były bardzo blisko, usłyszałem komendę »Cel! Pal!«” - relacjonował Miłkowski. „Po kilku salwach zamiast rozwścieczonych, pijanych kobiet dostrzegłem wał trupów.
Polak nie odmówił sobie komentarza co do powierzchowności swoich ofiar.
Były to młode, słuszne, tęgie, przepysznie zbudowane kobiety. Każdy rzeźbiarz by się nimi zachwycił
- pisał. Najwyraźniej ubolewał nad okolicznościami ich poznania.
Nawet te fanatycznie oddane wojowniczki nie uratowały władców Dahomeju. Nowoczesne karabiny w rękach świetnie wyszkolonych legionowych wiarusów dawały taką siłę ognia, że wszelkie rycerskie przymioty amazonek traciły znaczenie. Pod koniec 1894 r. król Behanzin, po serii klęsk i utracie stolicy, poddał się Francuzom.
Amazonki te były z pewnością jedną z najbardziej barwnych jednostek gwardyjskich, które przez stulecia strzegły władców. Nie wszystkie były tak lojalne i fanatycznie oddane swoim panom jak te kobiety z Afryki Zachodniej.
Cesarz w gnieździe węży
Najsłynniejszą w dziejach formacją chroniącą władców z pewnością byli pretorianie.
Pierwsze jednostki gwardyjskie odpowiadające za bezpieczeństwo elit Republiki Rzymskiej zorganizowano już w III w. p.n.e. Ich twórcą był Scypion Afrykański, słynny konsul i wódz wojskowy, który pokonał Kartaginę, zapewniając swojej ojczyźnie niekwestionowaną dominację w obszarze Morza Śródziemnego.
Początkowo rola pretorian (od łac. pretorium - namiot dowódcy w obozie wojskowym) ograniczała się tylko do ochraniania wodza armii i namiestników prowincji rzymskich. Z czasem uległa ona znacznym modyfikacjom. Pierwszy cesarz rzymski Oktawian August (panował od 27 r. p.n.e. do 14 r. n.e.) uczynił z nich jednostkę elitarną. Od tamtej pory zapewniali bezpieczeństwo jedynie cesarzom. Do służby przyjmowano rekrutów tylko z Rzymu, ewentualnie ze starych kolonii i prowincji rzymskich (Etruria, Umbria, Lacjum). Była nie tylko wielkim zaszczytem, ale wiązała się także z wymiernymi korzyściami. Pretorianin zarabiał trzy razy więcej niż przeciętny legionista i wcześniej kończył służbę (już po 16 latach, a nie 25). Ponadto - odchodząc do cywila - otrzymywał znacznie wyższą odprawę.
W szczytowym okresie jednostka pretorian liczyła około 10 tys. żołnierzy, piechoty i jazdy podzielonych na dziewięć kohort. Dowodził nimi prefekt. Ich ufortyfikowane koszary znajdowały się w północno-wschodniej części Rzymu.
Rola pretorian nie ograniczała się jednak tylko do czuwania nad bezpieczeństwem cesarzy. Służyli im także jako tajna policja. Śledzili podejrzanych o spiskowanie przeciwko władzy. Jeśli jacyś delikwenci stanowili bezpośrednie zagrożenie dla ich pana - mordowali ich skrytobójczo. Poza tym w razie wybuchu pożaru w stolicy przyjmowali funkcje strażaków. Zdarzało im się także występować w widowiskach cyrkowych.
Spore apanaże pretorian nie wzmacniały bynajmniej ich lojalności. Wielokrotnie nie mogli się oprzeć pokusie ingerencji w politykę. Kilka razy zabili cesarzy, by wymienić ich na żądnych władzy intrygantów, którzy skutecznie omamili ich pieniędzmi i większymi wpływami. To właśnie gwardziści zamordowali w 41 r. n.e. Kaligulę, by obwołać Klaudiusza jego następcą. Tak samo postąpili m.in. z Kommodusem i Karakallą. Biada temu, kto obiecał pretorianom złote góry i ani myślał wypełnić zobowiązania. Przekonał się o tym Galba. Po samobójstwie Nerona, w 68 r. n.e., zasiadł na tronie cesarskim dzięki pomocy gwardzistów. Kiedy jednak ci stwierdzili, że nie odwdzięczył się im należycie, zgładzili go pół roku później.
Władcy Imperium Rzymskiego mieli dość takiej ochrony. Stopniowo ograniczali wpływy pretorian, aż wreszcie w IV w. rozwiązano tę formację.
Niewolnicy na tronie
Doświadczenia rzymskie podzielili później także władcy muzułmańscy.
Od IX w. w kalifacie Abbasydów, obejmującym tereny od dzisiejszej Tunezji do Indii, tworzono oddziały wojskowe złożone z „pogańskich”, niewyznających pierwotnie islamu, niewolników. Wywodzili się oni przeważnie z ludów kaukaskich, szczególnie licznie reprezentowani byli Gruzini. Owych żołnierzy, przeważnie ciężkozbrojnych jeźdźców, nazywano mamelukami. Pomimo że od małego wychowywano ich na wojowników, rzadko kiedy zadowalali się li tylko sukcesami na polach bitew. Stanowili oni często straż przyboczną władców - tak jak w przypadku pretorian stwarzało im to idealne okoliczności do przewrotów pałacowych. I tak w 1250 r. mameluk Bajbars, z urodzenia Połowiec, obalił sułtana z dynastii Ajjubidów Turan Szaha, by zastąpić go Ajbakiem. Mamelucy nie ograniczali się tylko do roli akuszerów zamachów stanu. Z żołnierzy tej formacji wywodziły się całe dynastie, które władały Egiptem, Indiami, Persją czy Irakiem.
Turcy, zainspirowani przez swoich arabskich braci w wierze, także od XIV w. tworzyli elitarne formacje z niewolników. Piechotę złożoną z janczarów, bo tak nazywali się owi wojownicy, rekrutowano z porwanych chrześcijańskich chłopców wywodzących się z terenów Ukrainy, Rumunii czy Grecji. Wyrywani ze swojego pierwotnego środowiska malcy byli nawracani na islam i uczyli się języka tureckiego. Następnie w warunkach niemal klasztornych - odizolowani od świata, zobowiązani do przestrzegania celibatu - poznawali arkana rzemiosła wojskowego. O przydziale do konkretnej specjalizacji, takich jak artylerzysta, strzelec czy inżynier, decydowały indywidualne zdolności. Ciężki wspólny trening w koszarach i walka na polach bitew powodowały, że dla janczara oddział, w którym służył, stawał się rodziną, w której jedynym ojcem był sułtan.
Między innymi dzięki ich fanatyzmowi i doskonałemu wyszkoleniu Turcy odnieśli liczne zwycięstwa, szczególnie w XVI w. Poza aktywnością na polach bitew janczarzy pełnili także rolę przybocznej gwardii sułtana. I tu nie sprawdzili się, zupełnie jak pretorianie.
Od XVI w., gdy tylko poczuli się pewnie, a ich pozycja była silna, zaczęli wpływać na obsadę sułtańskiego tronu poprzez aktywne uczestnictwo w pałacowych intrygach. Nasilały się one wraz z zanikiem pierwotnej, surowej dyscypliny. Gwardzistom pozwolono zakładać rodziny i rekrutować do formacji swoich synów. Poczuli się na tyle silni, że zaczęli wręcz wymuszać pieniądze od władców. W końcu to oni trwali, a ich panowie przychodzili i odchodzili.
Jednym z najbardziej zuchwałych występków janczarów był bunt przeciwko sułtanowi Ahmedowi III w 1730 r. Gwardzista Patron Halil stanął na czele powstania ludowego wywołanego zbyt dużymi podatkami nałożonymi przez władcę. W efekcie na tronie w Stambule zasiadł Mahmud I, który - oczywiście - zniósł znienawidzone daniny.
Przywódcy imperium ottomańskiego, tak jak kilkaset lat wcześniej cesarze, mieli dość nieprzewidywalnych opiekunów. W 1826 r. sułtan Mahmud II, po krwawych walkach, doprowadził do likwidacji korpusu janczarskiego.
Strażnicy Watykanu
Zupełnie inne doświadczenia ze swoimi „ochroniarzami” mają zasiadający na Tronie Piotrowym. Watykańska Gwardia Szwajcarska raczej nie miała ambicji wpływania na konklawe.
Od XV w. helweccy żołnierze najemni pojawiali się w armiach wielu krajów europejskich - od Portugalii po Rosję. W owym czasie górzysta Szwajcaria, dziś światowy krezus, nie mogła zapewnić godziwej egzystencji wielu chłopskim synom. Bieda zmuszała ich do emigracji. Grupy Helwetów walczące w piechocie - jako pikinierzy, lancknechci lub kusznicy - szybko zyskały renomę lojalnych i zdyscyplinowanych wojaków. Nic więc dziwnego, że w 1506 r. taki 200-osobowy oddział ściągnął do Rzymu papież Juliusz II. Tak rozpoczęła się szwajcarsko-watykańska współpraca, która trwa do dzisiaj.
Szwajcarzy niejednokrotnie wykazali się bohaterstwem. Najbardziej podczas Sacco di Roma, czyli zdobycia i złupienia Rzymu przez wojska cesarza Karola V w 1527 r. W obronie Bazyliki Świętego Piotra poległo wtedy 147 ze 189 gwardzistów. Niestety zdarzały im się także porażki, jak na przykład zamach na papieża Jana Pawła II w 1981 r. Od tamtej pory dołożono wszelkich starań, by gwardziści oprócz pełnienia funkcji ceremonialnych, lepiej strzelali i walczyli wręcz.
Kryteria przyjęć do Gwardii Szwajcarskiej są dość wyśrubowane. Rekruci muszą być kawalerami, obywatelami Szwajcarii, odbyć służbę w swojej ojczystej armii i posiadać zaświadczenie o „dobrym prowadzeniu się”. Nie mogą być starsi niż 30 lat i mieć mniej niż 174 cm wzrostu. Wbrew plotkom charakterystyczne mundury gwardzistów nie zostały zaprojektowane przez Michała Anioła. Są to po prostu tradycyjne barwy Medyceuszy, które nosili pierwsi gwardziści przybywający do Rzymu. Żołnierze zaczęli je nosić z powrotem sto lat temu.
Obecnie w Watykanie służy 110 szwajcarskich halabardników.
Siostry Rewolucji
Trudno nie pamiętać o uroczych „amazonkach”, które pilnowały nieżyjącego dyktatora Libii Muammara Kaddafiego.
Gwardia nazywana Siostrami Rewolucji została utworzona na początku lat 80. XX w. W tamtym okresie tyran obwołał się „Liderem i Przewodnikiem Ludowej Arabskiej Rewolucji Jamahiriya”. Za tym bombastycznym tytułem poszła mocna zmiana image’u. Kaddafi, miłujący ekscentryczne kreacje i polityczny performance, postanowił otoczyć się wianuszkiem pięknych i młodych kobiet w mundurach.
Dyktator osobiście wybierał kandydatki do swojej gwardii. Rekrutki trafiały do specjalnych ośrodków treningowych, gdzie uczono je sztuk walki i posługiwania się bronią. Następnie, po złożeniu ślubów czystości, rozpoczynały służbę.
Do obowiązków Sióstr Rewolucji należała przede wszystkim ochrona Muammara Kaddafiego podczas licznych ceremonii i uroczystości w kraju i za granicą. W związku z tym nie obowiązywało ich surowe prawo dotyczące ubioru, jak reszty Libijek. Musiały robić wrażenie. Mogły więc nosić nawet wyzywający makijaż, bardzo wysokie obcasy, wolno im też było pokazywać włosy.
Kaddafi zabierał w podróże zagraniczne piętnaście dziewcząt. Zajmowały się nie tylko ochroną. Tyran mógł na nich polegać także w innych sprawach. To one sprowadzały mu dziewczyny na słynne przyjęcia, które były orgiami. Spełniały także inne, bardziej zwyrodniałe zachcianki swojego szefa.
Siostry Rewolucji były oddane i lojalne wobec Kaddafiego. Podczas próby zamachu w 1998 r. jedna z nich zginęła, własnym ciałem zasłaniając go przed kulami napastników.
Po upadku reżimu i śmierci dyktatora nowe, wspierane przez Zachód libijskie władze zamykały „amazonki” w więzieniach. Były bite, torturowane i gwałcone. Za wierność tyranowi zapłaciły najwyższą cenę.