Czy przebiegłość jest dziedziczna? Czy spryt można mieć w genach? Nie wiem, czy to ktoś udowodnił naukowo, a sam się na tym nie znam, ale historia uczy, że to możliwe. Przynajmniej w przypadku pewnej skromnej hrabiny, która wpadła na tak ciekawy pomysł, że nawet po jej śmierci wielu wierzyło w mit zamiast faktu. Nazywała się Barbara Kwilecka.
Urodziła się 8 grudnia 1845 roku w majątku Źrenica. Dzisiaj jest to dzielnica Środy Wielkopolskiej. Jej nazwisko panieńskie - Mańkowska może nam niewiele mówić, bo jej rodzice byli cisi i spokojni. Tata zajmował się handlem i szło mu to całkiem przyzwoicie. Rodzina posiadała dworek i sporo ziemi, ponieważ pan Mańkowski kupił majątek w Rudkach. Nasza bohaterka miała w sumie sześcioro rodzeństwa. Rodzice dali jej na imię po babci ze strony matki. Babcia - Barbara z Chłapowskich w młodości była niezłym ziółkiem. Kiedy chciano ją po raz nie wiadomo który swatać, ona kolejnego adoratora wystawiała na pośmiewisko albo po prostu uciekała z domu. Aż pewnego razu sama się za mąż wydała, bez niczyjej pomocy, a rodzice nie mogli wyjść z podziwu, jakiego się zięcia doczekali. I nie ma się im co dziwić, bo mężem tej niesfornej osoby został generał Jan Henryk Dąbrowski, prywatnie kolega po fachu Napoleona Bonaparte.
Czytaj też: Beatyfikacja rodziny Ulmów. Przestroga przed nienawiścią, rasizmem i totalitaryzmem
Sielanka w domu Mańkowskich trwała do roku 1855, kiedy to pewnego dnia zerwała się straszna burza. Ojciec Basi poszedł uspokoić konie, które się jej zlękły. Niestety, konie stratowały pana Teodora Mańkowskiego. Zmarł z powodu odniesionych obrażeń kilka dni później. Idylla się skończyła. Na szczęście rodzina była zabezpieczona finansowo, ale i tak trzeba było zmienić dotychczasowy styl życia.
Postanowiono, że Basia pojedzie do Paryża i będzie się uczyć w szkole sióstr Sacré Coeur. Dziewczynka miała nieco introwertyczny, żeby nie powiedzieć ponury, charakter. Z tego też powodu nie była zbyt lubiana przez domowników. Powody swojego zachowania wyjawiła dopiero na starość, w pamiętnikach. Otóż jako dziecko tak się przejmowała tym, co mówiono o nieszczęsnej ojczyźnie, że po nocach płakała w poduszkę, a potem przez cały dzień miała zepsuty humor. Widok biedy panującej wśród chłopstwa dodatkowo obniżał jej nastrój. Może miała zadatki na świętą, a może nie, ale pobyt w paryskiej szkole zakonnej wyszedł jej na dobre, choćby dlatego, że władała od tej pory bezbłędną francuszczyzną, a to się miało wkrótce przydać.
Mając niecałe dwadzieścia jeden lat, wyszła za mąż za dziedzica Dobrojewa Stefana Kwileckiego. Para miał sześciu synów i logiczne było, że hrabina Kwilecka nie mogła się już zajmować tak ryzykownymi sprawami jak za czasów panieńskich, kiedy szmuglowała broń dla powstańców, ale mąż nie zamknął jej z dzieciakami w czterech ścianach, tylko zabierał ze sobą w podróże służbowe. A ponieważ był posłem w Reichstagu, więc ich pobyty w Berlinie były czymś normalnym.
I tutaj zaczęło kiełkować to ziarno, które przyniosło tak niesamowity plon. Otóż pani Kwilecka widziała, że świat zaczyna się coraz szybciej zmieniać i ten pęd ku nowemu jest coraz bardziej intensywny i niemożliwy do zatrzymania. Nikt go zresztą nie chciał zatrzymywać. Europa i cywilizowany świat wchodziły w erę pary i elektryczności. W przeszłość odchodziło również szlachectwo, jakie znano od stuleci. Szlachta miała się wkrótce zmienić w przemysłowców i bankierów. Pieniądze miały się mnożyć na giełdach, a tytuły hrabiów czy baronów miały mieć odtąd symboliczne znaczenie. W świecie zachodnim przyszła na świat nowa bogini. Na imię miała Ekonomia i zyskiwała coraz szersze grono wyznawców.
Kwilecka to widziała i miała świadomość, że trzeba działać jak najszybciej, bo może wkrótce się okazać, że mieszkańcy jej okolic staną się pariasami w nowych czasach, a do tego ktoś taki jak ona dopuścić nie mógł. Jej mąż doskonale to rozumiał i popierał działania małżonki. Co trzeba umieć, żeby w takim świecie nie zostać na trwałe obywatelem drugiej kategorii? Trzeba umieć czytać i to ze zrozumieniem. Dlatego zaczęto od tak zwanych czytelni ludowych. Czytanie nie było wśród Polaków w dziewiętnastym wieku powszechną umiejętnością. Analfabetyzm wytępiono dopiero po II wojnie światowej.
Niezwykle ważny był wybór literatury. Należało wybrać coś takiego, co mógłby czytać człowiek prosty, nie męcząc się przy tym, by zechciał sięgać po następne książki. Wkrótce okazało się, że to nie wystarcza.
Niestety, po raz kolejny okazało się, że kobieta zajmuje w tradycyjnym społeczeństwie tradycyjnie miejsce drugorzędne, a więc gorsze i tradycyjnie wszyscy uważali, że tak powinno być, bo tak było zawsze i koniec.
A pani Kwilecka miała inne zdanie na ten temat i postanowiła z tą świecką tradycją skończyć. I to na własnych warunkach. Wpadła na iście szatański pomysł. Gdzie jest najciemniej? Pod latarnią. Co trzeba zrobić, żeby wiejską niepiśmienną dziewczynę wystrzelić na salony? Pani hrabina wiedziała. Nie od parady miała geny jednego z najwybitniejszych dowódców epoki napoleońskiej. Otóż pani Kwilecka założyła Szkołę Elewek. Miało to trochę wojskowy wydźwięk, bo do niedawna elew to był uczeń szkoły wojskowej. A Szkoła Elewek w Dobrojewie była naprawdę niezwykła. Przyjmowano do niej dziewczęta od szesnastego roku życia, które musiały mieć zaświadczenie od proboszcza stwierdzające, że ich moralność nie budzi wątpliwości, oraz zezwolenie od rodziców, bo nauka miała trwać trzy lata, a panny mieszkały wtedy poza domem. Po krótkim okresie próbnym, w trakcie którego pani Kwilecka oceniała, czy kandydatka rokuje, panna otrzymywała biały czepek, medalik z Matką Boską, podpisywała dokumenty i zaczynała naukę.
Czytaj też: Walczył o wolność, był represjonowany, nie dostał żadnego odszkodowania
Panny poznawały po kolei wszystkie zagadnienia związane z prowadzeniem domu. Była to nauka przez praktykę. Praca w kuchni, szwalni, porządkowanie pomieszczeń, pranie itp. Wszystkie te zajęcia odbywały się pod czujnym okiem fachowego personelu zatrudnionego we dworze. Wiedza była tym cenniejsza, że dom hrabiny Kwileckiej był urządzony według najnowszych europejskich standardów i panny, która przeszła przez takie szkolenie, nic w zasadzie zaskoczyć nie mogło. Dziewczęta zdobywały wiedzę na najwyższym możliwym poziomie i miały egzaminy z poszczególnych czynności.
Ale to nie wszystko. Oprócz tego godzina każdego dnia była obowiązkowo przeznaczana na naukę czytania i pisania oraz rachunków. Dodatkowo trzy razy dziennie gromadziły się w kaplicy na modlitwie i studiowaniu katechizmu. Tak było przez dwa lata, a w roku trzecim wybierały sobie jedną dziedzinę, np. gotowanie, jako specjalizację i w niej się doskonaliły.
Oczywiście, od razu pojawili się tacy, dla których cała ta szkoła była wybitnie podejrzana i oskarżali panią Kwilecką o to, że ma z dziewcząt darmową siłę roboczą. Nie brali pod uwagę, że utrzymanie kilkunastu dodatkowych osób przez całe lata było dla Kwileckich nie lada wydatkiem, bo za naukę w szkole nie pobierała pani hrabina ani grosza czesnego. Należy podejrzewać, że pracownicy dworscy dostawali premię za opiekę nad elewkami, no i trzeba się było liczyć ze stratami, gdy niewprawna panna coś stłukła lub zniszczyła.
Z punktu widzenia takiej dziewczyny - córki szewca czy furmana - trzy lata mieszkania we dworze w wersji all inclusive, a na dodatek nauka za darmo to raj na ziemi. No, ale u nas rodak rodakowi nawet krzywdy zazdrości i krytykantów nie brakowało. Na szczęście szefowa przedsięwzięcia miała grubą skórę i takie kąśnięcia jej nie przeszkadzały.
Szkoła w Dobrojewie była bezkonkurencyjna pod jeszcze jednym względem. O ile pensje dla zamożnych panien były przez pruskie władze kontrolowane z byle powodu, to tu w zasadzie nikt nie zaglądał. Co to kogo obchodziło, że hrabina szkoli służbę? Od tego są hrabiny i służba. A jakie nastawienie do spraw państwowych i patriotycznych mogła mieć wnuczka człowieka, który był prawą ręką Napoleona? Prusacy przegapili coś naprawdę ważnego i nie zauważyli swojego błędu przez ponad dwadzieścia lat.
Żeby było jeszcze ciekawiej, to same elewki też pewne informacje i przekonania przyjmowały, nawet o tym nie wiedząc. Hrabina Kwilecka wpajała im patriotyzm w sposób podprogowy. Ale to jeszcze nie było najważniejsze. Ktoś może powiedzieć, że tę szkółkę opuszczały, mówiąc nieładnie, dyplomowane kury domowe. Tak to wyglądało i tak miało wyglądać.
A prawda była taka, że Barbara Kwilecka wiedziała, że już niedługo pojawi się nowy model zamożnego człowieka. Powstające fabryki i inne przedsiębiorstwa oprócz szeregowych pracowników potrzebowały inżynierów, księgowych, dyrektorów wydziałów i innych pracowników wysokiego szczebla. Ci pracujący kilkanaście godzin na dobę ludzie zarabiali dobrze i stać ich było na ładne mieszkania w eleganckich poznańskich kamienicach. Taki człowiek nie musiał mieć służącej, a wykształcona na pensji dla panien elegantka, która potrafiła grać na fortepianie i recytować klasyków, była raczej odpowiednią żoną dla oficera kawalerii. Tu właśnie absolwentka Szkoły Elewek, dziewiętnastolatka potrafiąca zorganizować pracę małego dworku, była wprost idealną kandydatką. Wiejskie dziewczęta weszły, jako nowy model pani domu, do nowego modelu salonu. A jeśli z jakiegoś powodu taka osoba zostałaby sama, to nic straconego. Kucharka wyszkolona w dworskiej kuchni mogła z powodzeniem pracować w dobrej restauracji, a dyplomowana praczka mogła otworzyć własny interes, bo umiała i czytać, i pisać, i prowadzić finanse. Wszystkie elewki były kute na cztery nogi. Projekt udał się na szóstkę z plusem.
Będąc w podeszłym wieku, hrabina przekazała szkołę swojej synowej, a sama zamieszkała w Poznaniu w tak zwanym Domu Przemysłowym przy placu Wilhelmowskim, czyli dzisiejszym placu Wolności.
Czytaj też: Obrona Westerplatte wciąż ciekawi i budzi emocje. "Już w 1939 r. stała się legendą"
Tam też nobliwa już hrabina nie próżnowała. W ogrodzie zbudowano podium dla orkiestry, a na dodatek na parterze mieściła się całkiem przyzwoita kawiarnia. Było dokąd zaprosić gości, jeśli nie chciało się siedzieć w domu. A gości miewała pani hrabina sporo, ponieważ prowadziła salon, w którym spotykali się ludzie nauki, kultury i sztuki. Nietrudno odgadnąć, o czym w „Salonie pani Barbary” dyskutowano. Pod samym nosem władzy powstało kolejne gniazdo polskości, które działało poza wszelką kontrolą. Bo czy stara matrona, która zdążyła już nawet postradać słuch i z trąbką przy uchu gawędziła po francusku z jakimś malarzem, mogła wzbudzać podejrzenia? Ależ skąd! A że ten artysta ma w głowie cały pakiet informacji na temat tego, co się działo w ówczesnych stolicach europejskich, to już inna historia. Przemyt informacji trwał bez przeszkód, a pani Kwilecka dołączyła do grona genialnych kobiet, które nie rzucając się w oczy, opracowały system działający jak zegarek, którego działania zaborca nie zauważył.
Zmarła w Poznaniu 31 października 1910 roku. Razem z nią odchodziła stara epoka. Ciekawe, czy biskup Likowski, który odprowadzał trumnę hrabiny do kościoła św. Marcina, zdawał sobie z tego sprawę. Chyba jednak nie. Podobnie jak ks. Dalbor, przyszły kardynał i prymas, który wygłosił mowę pogrzebową na temat jej cnót chrześcijańskich i przymiotów charakteru. Pani Kwilecka spoczęła w grobach rodzinnych w Kwilczu. Jedenaście lat po jej śmierci Konstytucja Marcowa z roku 1921 zlikwidowała system klasowy w naszym kraju.
Jesteś świadkiem ciekawego wydarzenia? Skontaktuj się z nami! Wyślij informację, zdjęcia lub film na adres: wydawca@glos.com
Obserwuj nas także na Google News