W lutym 1943 r. Ukraińska Armia Powstańcza rozpoczęła operację „czyszczenia” Wołynia z jego polskich mieszkańców, stanowiących około 16 proc. populacji regionu. Przywódcy nacjonalistów spod znaku Tryzuba uważali, że jest to konieczne, by znienawidzona przez nich Polska raz na zawsze wyrzekła się roszczeń do panowania nad tymi terenami (więcej o procesie decyzyjnym poprzedzającym rzeź wołyńską pisaliśmy w numerze „NH” z listopada 2016 r.). Sytuacja w regionie sprzyjała ich poczynaniom. Polska partyzantka była tutaj słaba, a Niemcy raczej nie wyściubiali nosa poza swoje umocnione garnizony w miasteczkach i większych wsiach. Sotnie UPA mogły więc swobodnie operować w terenie i atakować jedno skupisko polskiej mniejszości po drugim. W tych krwawych wyprawach upowców często wspierali ukraińscy chłopi, łasi na dobytek swoich sąsiadów. W czasie najazdów mordowali Polaków barbarzyńskimi metodami - przy użyciu siekier, pił, motyk lub paląc żywcem. Chcieli, by wieści o ich okrucieństwie rozniosły się i „zachęciły” Lachów do szybkiej ucieczki za Bug. Oto kilka wstrząsających relacji z Wołynia ukazujących ułamek popełnionych tam zbrodni. Pierwszej z nich upowcy dopuścili się w niewielkiej Parośli. Użyli podstępu.
Parośl
Parośl była niewielką, 26-zagrodową osadą na północy Wołynia, zamieszkaną przez mniej więcej 130 Polaków.
9 lutego 1943 r. we wsi pojawili się upowcy z sotni Hryhorija Perehijniaka „Dowbeszki-Korobki”, uzbrojeni głównie w noże i siekiery. Podawali się za sowieckich partyzantów, by uśpić czujność chłopów. Rozstawili straże przy chałupach, po czym zażądali, by podano im posiłek.
Później zaczęło się robić coraz groźniej. Upowcy zamordowali siekierami jeńców pojmanych w czasie napadu na niemiecki posterunek. Następnie otoczyli wieś. Zatrzymywali każdego, kto chciał przez nią przejechać. Potem powiedzieli Polakom, że osada ma być niebawem kontrolowana przez hitlerowców. Wobec tego, by uniknąć zemsty za udzielanie pomocy partyzantom, lepiej będzie, jak położą się na ziemi i dadzą się związać. Wtedy Niemcy wezmą ich za „ofiary bandytów” i darują im winę. Polacy, na swoje nieszczęście, spełnili to polecenie.
Był to podstęp. Spętanych i bezbronnych ludzi bojówkarze UPA zarąbywali siekierami i zakuwali nożami. Oto jak wspominał te przerażające momenty Witold Kołodyński, wówczas 12-letni chłopiec, który jako jeden z nielicznych przeżył hekatombę wsi. Przetrwał, mimo że otrzymał od swoich oprawców cios siekierą w głowę.
„Ocknąłem się po jakimś czasie, głowa mnie bolała. To cud, że nie zacząłem jęczeć, bo oni jeszcze byli w domu. Czekałem, byłem sparaliżowany strachem, udawałem nieżywego. Wtedy usłyszałem, jak mama odezwała się płaczliwym głosem” - opowiadał w rozmowie z „Newsweekiem”. „Ukrainiec podszedł, zamachnął się siekierą, rąbnął i zapanowała cisza. Potem trącali nas butem, sprawdzali, czy żyjemy. Nie wiem, jak to się stało, że wytrzymałem, że nie próbowałem uciekać. Sam nie wiem”.
Ogółem w Parośli sotnia UPA zamordowała wtedy w bestialski sposób około 150 Polaków. Cudem z rzezi uratowało się około 10 osób. Wydarzenia te są uznawane za pierwszy akt ludobójstwa rzezi wołyńskiej.
Janowa Dolina
Janowa Dolina była nowoczesną osadą górniczą powstałą w okresie międzywojennym przy kopalni bazaltu. Zamieszkiwało ją wtedy 2,5 tys. Polaków wywodzących się z różnych części kraju. Od początku 1943 r. do miejscowości napłynęło wielu uciekinierów z zagrożonych przez UPA rejonów Wołynia. Dlatego też w kwietniu owego feralnego roku zamieszkiwało ją już około 3 tys. osób.
W osadzie, w obwarowanych budynkach garnizonu, stacjonował stuosobowy oddział niemiecki. Polacy, przerażeni mnożącymi się w okolicy napadami, sądzili, że siły okupanta ochronią ich przed agresją ze strony UPA. Dlatego też nie utworzyli tutaj żadnych struktur samoobrony, jak czyniono w wielu innych skupiskach polskich na Wołyniu. Ich rachuby zawiodły.
Atak na Janową Dolinę przeprowadziły sotnie „Jaremy” i „Szauli”. Akcją dowodził osobiście major Iwan Łytwynczuk ps. Dubowyj, uważany za jednego z inicjatorów rzezi wołyńskiej (obok Dmytra Klaczkiwskiego i Wasyla Iwachiwa).
Oto relacja Janiny Pietrasiewicz-Chudy, mieszkanki Janowej Doliny, której udało się ujść z życiem z masakry:
„Nocą z 21 na 22 kwietnia 1943 r. (z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek) o północy ze wszystkich lasów okalających osiedle wyszli Ukraińcy.
Uprzednio przerwali łączność telefoniczną z siedzibą powiatu w Kostopolu, wysadzili w powietrze tory kolejowe, mosty, a droga dojazdowa była nie do pokonania, bo leżały na niej pościnane drzewa. Otoczyli osiedle, oblewali każdy budynek naftą lub benzyną, podpalając go smolnym łuczywem od strony wejścia.
Oknami wrzucali granaty i strzelali do uciekających nieraz już bardzo poparzonych ludzi. Strzelali, zabijali siekierami, widłami lub nożami. Napastników było bardzo dużo.
My, mieszkańcy ulicy K [ulice w osiedlu nazywano literami alfabetu - red.], najdalej położonej od centrum osiedla, tej nocy nie nocowaliśmy w swoich domach. Część mieszkańców spała w centrum u rodziny, znajomych. My, tj. mój ojciec i ja, nocowaliśmy w kotłowni w Bloku. Mój ojciec znał język niemiecki i budował palisadę wokół Bloku. Dlatego pozwolono nam i paru innym rodzinom nocować w tej kotłowni.
Moja matka rano 21 kwietnia wyjechała do rodziny do Równego odwieźć na »przechowanie« moją małą siostrzyczkę i miała wrócić następnego dnia. W nocy jednak obudziły nas huki strzałów i straszne krzyki.
Ukraińcy próbowali podpalić i zdobyć również Blok - siedzibę Niemców i główny punkt obrony. W pewnej chwili usłyszałam »Iwan chody siuda ja uże tut«. Trudno ten wrzask zapomnieć.
Jednemu Ukraińcowi udało się najprawdopodobniej przeskoczyć palisadę. Atak został odparty, ludność cywilna przebywająca na terenie Bloku otrzymała od Niemców broń. Spoza obwarowanego drewnianymi palisadami obszaru otworzyła zmasowany ogień z broni maszynowej, strzelając do wszystkiego, co się ruszało.
Ludzie uciekali z płonących domów w kierunku Bloku (gdzie uważali, że znajdą ochronę) i ginęli od kul niemieckich, a może też kul rodaków. Ci, którym nie udało się opuścić domów, w przerażeniu chowali się w piwnicach, mając nadzieję, że ogień nie przedostanie się do podmurówek.
Z tych ludzi nikt nie ocalał. Żar i dym był tak wielki, że udusili się, zostali spaleni na węgiel lub po prostu upieczeni. Stan oblężenia i masakry trwał aż do świtu.
Nadjechały posiłki niemieckie z Kostopola - drogą, z której trzeba było najpierw usunąć leżące na niej pościnane drzewa.
Rano ruszyły patrole niemieckie na rozpoznanie terenu, złapano kilku ukraińskich bandytów, którzy furami przyjechali po »dobra« Lachów. Mój ojciec, jako że znał język niemiecki, jak również ukraiński (prowadząc budowle, zatrudniał Ukraińców, był nawet przez nich lubiany, bywał na ślubach, chrzcinach swoich pracowników), był tłumaczem, ja trzymałam się jego spodni i te największe tragedie widziałam.
Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na Alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki. Opisem ogromu tej tragedii jest fragment wiersza nieznanego mi autora.
»Oczy wykuwano, piersi obcinano
i głową na dół na drzewach wieszano
Bulbowcy [nazwa odłamu upowców
- red.] swe plany spełnili
Nas z naszych domów wypędzili«.
Gdy ucichły strzały, w pierwszej kolejności zajęto się rannymi, których umieszczono w Bloku. Widok był przerażający: jedni czarni, poparzeni, inni pokaleczeni, cali zbryzgani krwią, leżeli jeden przy drugim na gołej podłodze, jęcząc z bólu, błagając o pomoc lub łyk wody.
Pozostała przy życiu jedna pielęgniarka była bezradna wobec tylu rannych, braku leków, chociażby tych, które uśmierzają ból. Pomoc ograniczała się do podawania wody.
Nie wiem, czy to »dobre« serce Niemców, czy może strach przed Bogiem, a może jeszcze coś zupełnie innego było powodem, że ranni tego samego dnia zostali odwiezieni samochodami wojskowymi do Kostopola.
Byłam w jednym z tych samochodów. Pamiętam, jak ukryci za drzewami bandyci strzelali do nas, mimo że samochody były oznaczone czerwonym krzyżem. Lęk dzieciństwa to tylko dwa słowa, ale do dnia dzisiejszego nie opuszczają mnie. Gdy jadę nocą samochodem, to nie wiem, kiedy z siedzenia zsuwam się na podłogę i nadsłuchuję, czy gdzieś nie słychać świstu kul.
Ci, co pozostali przy życiu, wykopali jeden bardzo długi grób, gdzie stał krzyż. Było to miejsce przeznaczone na budowę przyszłego kościoła. Pamiętam ten grób. Tę straszną »kupę« ludzkich ciał, popalonych, pomordowanych, wśród których były kobiety i dzieci. Według różnych źródeł dostępnej mi literatury podawana jest liczba pomordowanych od 900 do 2000 ludzi. [...]
Moja rodzina ocalała, ale moja mama tej jednej nocy zupełnie osiwiała. Janowa Dolina. Ilekroć wspomnę tę nazwę, widzę oślepiającą jasność, potworny huk, trzask ognia, słyszę krzyk i jęki palonych żywcem ludzi oraz wrzaski w języku ukraińskim. Do dnia dzisiejszego każdy Wielki Piątek poświęcam pamięci pomordowanych i mimo że minęło już tyle lat, zawsze w tym dniu same płyną mi z oczu łzy”.
Według szacunków historyków w masakrze zginęło około 600 Polaków. Większość ofiar poniosła śmierć w podpalonych domach.
Poryck
Poryck (ukr. Pawłowka), dwutysięczne przed wojną miasteczko, był jedną z niemal setki polskich miejscowości, które zostały zaatakowane przez upowców w tzw. krwawą niedzielę, 11 lipca 1943 r.
Masakra Polaków w Porycku zaczęła się około godz. 11. W kościele pw. św. Trójcy i św. Michała Archanioła właśnie miała się zacząć msza święta. Wierni, głównie kobiety z dziećmi, zgromadzili się tłumnie w świątyni. Grupki ludzi stały jeszcze na zewnątrz, gdy pod kościół zajechały furmanki z upowcami w niemieckich mundurach. Otoczyli kościół. Tak zapamiętała następne zdarzenia Julia Gruszczyńska:
„Siedziałam w ławce, niedaleko ołtarza, czekając na rozpoczęcie mszy św. razem z Józefą Chomiczewską i Walczak Walerią. Do Józefy Chomiczewskiej przyszła jej kuzynka Czaban Adamina, lat około 13, i opowiedziała to, co działo się przed kościołem (...). W kościele zrobił się szum, zamieszanie, ludzie chcieli wychodzić z kościoła. (...) W tym momencie rozległ się strzał i do kościoła weszła chwiejnym krokiem postrzelona kobieta. Wówczas nie wyszliśmy z kościoła, ale udaliśmy się na chór, a stamtąd z organistą Aleksandrem Zegarskim schowaliśmy się w wieży kościelnej, która była w tym czasie w remoncie. I tak, leżąc na deskach wśród rupieci i rusztowania, widziałam: wyszedł ksiądz (Bolesław) Szawłowski z zakrystii i stanął przed ołtarzem. Przemówił do ludzi, prosząc o spokój, stwierdzając, że smutny los nas spotkał, i zaczął się modlić. W tym momencie z zakrystii wszedł do kościoła jeden Ukrainiec i strzelił do księdza i kościelnego.”
Ranny duchowny nadal modlił się i udzielał wiernym rozgrzeszenia. Po jakimś czasie znów do niego strzelono - padł na posadzkę. „Jednocześnie dwoma bocznymi drzwiami kościoła weszło dwóch Ukraińców z karabinami i każdy z nich, idąc obok rzędów ławek, zaczęli strzelać osobno do każdego człowieka. Zabijali pomału, z dokładnością, aby trafić w każdą osobę” - wspominała dalej p. Gruszczyńska.
Przerażeni ludzie ukrywali się po kątach - za filarami, w podziemiach kościoła. Potem napastnicy krążyli po świątyni i dobijali rannych.
„Krzyk ludzi, płacz dzieci i kobiet był przerażający” - wspominał dramatyczne chwile były ministrant Stanisław Filipowicz. „Często i dziś, po 50 latach, widzę ten obraz, jak spośród leżących na posadzce kościoła powstała młoda kobieta i z płaczem powiedziała te słowa: »Zabiliście moją matkę i rodzinę, zabijcie i mnie«. Natychmiast padła od kul. (...) W pewnym momencie bandyci zaczęli wnosić do kościoła słomę (drzwiami od strony ołtarza). Umieszczono w niej materiały wybuchowe (chyba pociski armatnie). (...) Gdy zapalono słomę, powstał dym, ogień i zaczęły wybuchać pociski. Ci, którzy jeszcze żyli, zaczęli się dusić od dymu”.
Po zaminowaniu świątyni upowcy odjechali. Myśleli, że skutecznie dokończą zbrodni, paląc i wysadzając kościół. Jednakże ogień zgasł, a eksplozja pocisków zniszczyła w niewielkim stopniu wnętrze i tylko częściowo uszkodziła mury.
Tak przed sądem, po wojnie, relacjonował te wydarzenia upowiec, niejaki Ohorodniczuk vel Nikołaj Kwitkowśkyj, który był jednym ze sprawców zbrodni w Porycku:
„11 lipca 1943 r. rano razem z grupą UPA liczącą około 20 ludzi wszedłem w czasie mszy św. do kościoła w m. Pawłowka (Poryck) iwanickiego rejonu, gdzie w ciągu trzydziestu minut, wraz z innymi, zabiliśmy obywateli narodowości polskiej. W czasie tej akcji zabito 300 ludzi, wśród których były dzieci, kobiety i starcy. Po zabiciu ludzi w kościele w Pawłowce udałem się z grupą do położonej w pobliżu wsi Radowicze oraz polskich kolonii Sadowa i Jeżyn, gdzie wziąłem udział w masowej likwidacji ludności polskiej. W wymienionych koloniach zabito 180 kobiet, dzieci i starców. Wszystkie domy spalono, a mienie i bydło rozgrabiono”.
Szacuje się, że w „krwawą niedzielę” w samym Porycku, w kościele i poza nim, zamordowano co najmniej 222 Polaków.
Wola Ostrowiecka i Ostrówki
Pod koniec sierpnia 1943 r. kureń UPA „Łysego” (Iwan Kłymczak) ruszył do antypolskiej ofensywy na zachodnim Wołyniu. W nocy z 29 na 30 sierpnia wymordowali Polaków we wsi Kąty (około 200 osób). Kilka godzin potem przeprowadzili masakrę w Jankowcach - zginęło co najmniej 80 osób. Jednak nie mieli zamiaru przerywać swojego krwawego maratonu.
Jeszcze tego samego dnia upowcy przybyli do wsi Ostrówki. Otoczyli miejscowość, a następnie chodzili od chałupy do chałupy, zabierając całe rodziny do szkoły i na plac szkolny. Potem część osób - przeważnie kobiet i dzieci - kierowano również do kościoła. Bojownicy UPA zachowywali się spokojnie - zapewniali Polaków, że nic im nie grozi. Od razu likwidowali tylko tych, którzy stawiali im zawzięty opór. By uśpić czujność zgromadzonych przed szkołą ludzi, jednej z rannych Polek upowcy założyli opatrunek.
Gdy Ukraińcy zebrali wszystkich mieszkańców Ostrówek, zażądali od nich zegarków i kosztowności. Zebrawszy łup, zaczęli kolejno wyprowadzać mężczyzn. Zabijano ich w trzech różnych miejscach, nad specjalnie wykopanymi dołami. Uśmiercano, uderzając w tył głowy maczugą lub obuchem siekiery.
Około południa czujki Ukraińców doniosły, że w pobliżu kręcą się Niemcy. Upowcy przyspieszyli więc proces eksterminacji. Zapędzili pozostałych przy życiu Polaków w okolicę cmentarza. Tak opisał te chwile Czesław Wasiuk:
„Razem z matką byłem w ostatniej, niepełnej dziesiątce. (…) Widziałem, jak pierwsza osoba padła, do drugiej strzelał inny, a ten, co zabił pierwszą, szedł zabić trzecią. Ja byłem czwarty. Przyszła mi myśl udawać trupa. Zakryłem twarz i oczy rękami, żeby nie pokłuć twarzy o ściernisko, i upadłem, jak padali zabici. (…) Bałem się, że Ukraińcy zauważą, że żyję, i dobiją jak innych. Chwilę później zemdlałem. (…) Po obudzeniu się wstałem i uciekłem”.
Tego dnia w Ostrówkach, jak podaje Grzegorz Motyka, zamordowano od 476 do 520 osób.
O godz. 8 tego samego dnia, 30 sierpnia, w pobliskiej Woli Ostrowieckiej rozpoczęła się jeszcze większa masakra Polaków. Na początku, tak jak w Ostrówkach, upowcy starali się uśpić czujność Polaków. Na plac szkolny spędzano rodziny z kolejnych domów, częstując dzieci cukierkami. Tam jeden oficerów UPA wygłosił przemówienie, w którym nawoływał do wspólnej walki z Niemcami. Potem zapędzono wszystkich zebranych do szkoły. Następnie kolejno, w grupach od pięciu do dziesięciu osób, wyprowadzano mężczyzn. Zabierano ich do stodoły, gdzie zabijano ich przy użyciu siekier, młotów i wszelkich innych dostępnych tępych narzędzi. Około południa budynek szkoły obłożono słomą, oblano benzyną i podpalono, wrzuciwszy do środka kilka granatów. W płomieniach zginęło do 150 do 200 kobiet i dzieci. Łącznie we wsi zamordowano od 572 do 620 osób.
Ekshumacje
Oddziały UPA zakończyły antypolską operację na Wołyniu na początku 1944 r. Jej bilans jest przerażający. Ukraińscy nacjonaliści zniszczyli, jak podaje prof. Władysław Filar, 1048 z 1150 polskich osiedli. Zamordowali, według szacunków polskich historyków, od 50 do 60 tys. Polaków.
Większość wołyńskich ofiar upowców nadal spoczywa w tysiącach pojedynczych i masowych grobów. Chyba nieprędko doczekają się godziwego pochówku. Niestety latem 2017 r. ukraińskie władze zakazały polskim naukowcom prowadzenia dalszych prac ekshumacyjnych w miejscach kaźni. Tłumaczyły, że „nie mogą im zapewnić bezpieczeństwa” w trakcie robót. Do dziś nie zmieniły swojego stanowiska.
Bibliografia:
- Grzegorz Motyka, „Od rzezi wołyńskiej do akcji »Wisła«”,
- Ewa Siemaszko, Władysław Siemaszko, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”, tom 1 i 2,
- Wspomnienia Janiny Pietrasiewicz-Chudy pochodzą z „Głosu Pomorza” (11.12.2007).