Z robót w Niemczech do sowieckich łagrów

Druga połowa lat 30. Leon Wiśniewski (z lewej) z kolegami z ratusza uchwycony przez "leikowca"
Druga połowa lat 30. Leon Wiśniewski (z lewej) z kolegami z ratusza uchwycony przez "leikowca" zbiory rodzinne
Leon Wiśniewski nie przeżył deportacji na Ural. Zmarł pod Działdowem w 1945 r. Rok później z łagru w ZSRS wrócił do domu Franciszek Kukliński

Ciągle nie mamy dokładnych danych dotyczących liczby Polaków deportowanych do obozów pracy w ZSRS, w latach 1945-1947, przede wszystkim z ziem polskich wcielonych na początku okupacji do III Rzeszy.

W toku prowadzonego przez IPN śledztwa "w sprawie zbrodni komunistycznej, będącej jednocześnie zbrodnią przeciwko ludzkości" ustalono, że z kilkunastu powiatów obecnego województwa kujawsko-pomorskiego deportowano nie mniej niż 12 188 osób, w szczególności mężczyzn. Byli oni zmuszani do niewolniczej pracy połączonej ze szczególnym udręczeniem.

"Byłem na dnie życia"

Dramatyczne przeżycia w pierwszych dniach niemieckiej okupacji w Bydgoszczy (był zakładnikiem, stał na Starym Rynku), wywózka na roboty do bauera, próba samowolnego powrotu do domu, choć na kilka dni, aresztowanie, przesłuchania w gestapo. W końcu praca (jako robotnik przymusowy) w odlewni żeliwa w Barth niedaleko Stralsundu.

Takimi etapami, w latach 1939-1945, znaczone było życie bygoszczanina Franciszka Kuklińskiego. Kiedy w maju 1945 r. Rosjanie zajęli Barth, był wolny.
"Zaczęli od gwałcenia Niemek, kradzieży rowerów i zegarków. To najbardziej utkwiło mi w pamięci. Wielu Niemców uciekło na zachód" - czytamy we wspomnieniach, które pan Franciszek spisał na początku lat 90.

Nie decydował się na dalszą tułaczkę. Miał w Bydgoszczy rodziców, postanowił wracać.

Takich jak on, stęsknionych za bliskimi i wolnością, było więcej. Trzymali się razem. Drogę do Polski pokonywali różnymi środkami lokomocji, najczęściej jednak pieszo.

Zostali złapani przez Rosjan, kiedy usiłowali przeprawić się przez Odrę. Zrewidowano ich i pozbawiono wszystkiego, co mogło pomóc w identyfikacji. "Byliśmy we władaniu NKWD, z malinowymi otokami na czapkach, a nasza nadzieja na wolność topniała z każdym dniem. Zaczęła się dla mnie nowa droga, w nowy świat, który miał się okazać straszny i beznadziejny. Przeżyłem go, bo miałem wówczas 20 lat i byłem zdrowy. W ten sposób zmieniłem status robotnika przymusowego hitlerowskich Niemiec na status "wojenneoplennego" sowieckiego imperium" - pisał we wspomnieniach.

"Wojennopplennych" pędzono na wschód. Jeńców przybywało, ale i ubywało, bo wielu nie wytrzymywało trudów marszu.

Pierwszym przystankiem (obozem) był Kluczbork, następnie Pyskowice. Tam nieszczęśników załadowano do wagonów towarowych. Ponieważ liczba jeńców musiała się zgadzać, NKWD zgarniało do pociągu zupełnie przypadkowe osoby - raz był to chłop orzący pole z synem, innym razem kolejarz pracujący na torach.
Transport minął Przemyśl, Lwów, Kijów. W końcu dojechał do Zagłębia Donieckiego.

"Macie może pretensje do losu..."

Wspomnienia pana Franciszka zawierają szczegółowe opisy kolejnych obozów, do których trafiał, informacje o ich wyposażeniu (spali na gołych pryczach), wyżywieniu (podstawowa norma to 400 gramów chleba i zupa z kaszy trzy razy dziennie, ci, którzy pracowali ponad plan, dostawali więcej chleba) i zajęciu ponad siły (przy budowie linii kolejowych, w kołchozie czy fabryce maszyn).

Wśród jeńców sowieckich obozów pracy byli przedstawiciele wielu narodowości, w tym - co trudno wytłumaczyć - obywatele państw walczących razem z ZSRS w koalicji antyhitlerowskiej, m.in. Anglicy, Amerykanie czy Francuzi. Do pilnowania jeńców NKWD wyznaczało... niemieckich komunistów. "Cały ten czas byłem na samym dnie życia, jako ostatni z ostatnich. Jedna była w tej sytuacji pociecha, że nikt już niżej nie mógł mnie zepchnąć, nikt nie zazdrościł mi mojego życia" - gorzko konstatuje Franciszek Kukliński.

"Pana do kogo..."

Ostatnim obozem na "nieludzkiej ziemi" był łagier w Kramatorsku (wschodnia Ukraina, dziś miasto opanowana przez prorosyjskich separatystów). Tam pan Franciszek doczekał dnia, kiedy komendant obozu osobiście odkonwojował grupę Polaków na stację kolejową. Na koniec było "płomienne przemówienie" i pytanie, czy "jeńcy może mają pretensje do losu, który ich spotkał".

Droga powrotna prowadziła m.in. przez Przemyśl, Kraków, Inowrocław. Po wielu przygodach wysiadł na bydgoskim dworcu kolejowym. Była piąta rano, godzinę czekał, zanim mógł opuścić stację, bo obowiązywała godzina milicyjna. Kiedy dotarł na ul. Sienkiewicza 42 nikogo nie zastał w domu. Usiadł na schodach i czekał. Wkrótce nadeszła matka. Nie poznała syna... "Pan do kogo?" - zapytała.

Franciszek Kukliński odszedł w czerwcu 2014 r. Miał 89. Był wielkim miłośnikiem szybowców. Dożywotnio piastował godność honorowego prezesa Areoklubu Bydgoskiego.

"Zmarł w drodze na Ural"

Leon Wiśniewski, członek Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" (tam poznał swoją przyszłą żonę Elżbietę Błażyńską) był od 1921 roku aż do wybuchu wojny urzędnikiem bydgoskiego Magistratu. I pewnie byłby nim po wojnie, gdyby nie Sowieci...

W 1945 r. Wiśniewscy mieszkali na piętrze domu na Osiedlu Leśnym. Parter zajmowała Niemka, dawna właścicielka posesji. 3 marca pojawili Rosjanie. Pani Elżbieta prosiła męża, by nie otwierał. Podejrzewała, że szukają Niemki. Mąż jednak uznał, że jeśli nie on jest poszukiwany, to pójdzie i otworzy drzwi.
Sowieci zdemolowali mieszkanie i terroryzując rodzinę, dali panu Leonowi minutę na zabranie odzieży oraz dokumentów. Następnie wyprowadzili go do ośrodka przejściowego, który mieścił się w jednej ze szkół.

Przebywał tam kilka dni, a wraz z nim wielu przedstawicieli bydgoskiej inteligencji. Do żony przesłał gryps. Pani Elżbieta też próbowała nawiązać kontakt z mężem. Zabrała butelkę wódki, by mieć czym "przemówić" do strażnika. Jeden z pilnujących żołdaków wziął wódkę i pozwolił podejść więźniowi do płotu, jednak drugi odciągnął go i kolbą karabinu zranił panią Elżbietę w nogę.

Zatrzymanych wyprowadzono wkrótce z Bydgoszczy. Kolumnę pognano na północ, ku granicy ze Związkiem Radzieckim. Leon Wiśniewski w drodze zachorował. Nie wytrzymał trudów marszu i w okolicach Działdowa upadł. Został dobity przez eskortującego kolumnę jeńców żołnierza i pogrzebany przy drodze.
O tragicznej śmierci męża Elżbieta dowiedziała się od krewnego, który też został aresztowany, lecz udało mu się powrócić z zesłania.

Determinacja żony sprawiła, że doszło do ekshumacji i pochówku na cmentarzu w Działdowie.

W pierwszą rocznicę śmierci Leona Wiśniewskiego w jednej z bydgoskich gazet ukazał się nekrolog z informacją, iż zmarł on w drodze na Ural (ciekawe, że cenzura "puściła" taki szczegół).

Hanna Sowińska
GAZETA POMORSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia