Przez siedem lat mówiono o nim tylko szeptem. Mówiono o potworze, wampirze, "samotnym wilku", bo nazwiska wtedy jeszcze nie znano. Znajdowano tylko zamordowanych ludzi, całe rodziny.
Nie wiadomo kiedy i przez kogo. Cały kwartał na cmentarzu w Bratkowicach, tuż za polską granicą, to jego ofiary.
W czasie procesu doliczono się ich 52, w tym 10 dzieci. Kiedy już poznano nazwisko, wciąż lepiej było nazywać go "bestią z Żytomierza", "obywatelem O." albo "ukraińskim zwierzęciem".
Anatolij Onoprienko ojca nie znał, matki prawie też. Jego dzieciństwo płynęło w smutnej rzeczywistości sierocińca. Szkoła, potem Akademia Morska w Odessie - to mogła być dla niego szansa.
Nie umiał jej wykorzystać, choć ukończył akademię w randze podporucznika. Tyle że w Odessie nie miał gdzie mieszkać. W 1995 r. przyjechał do swojego kuzyna, do Jaworowa w woj. lwowskim. Chciał się tu na chwilę zatrzymać, pomieszkać i zdecydować, co zrobić ze swoim życiem.
Zdecydował - na swoje i wielu innych nieszczęście. Tu spotkał rozwiedzioną fryzjerkę. Przypadli sobie do gustu, zamieszkali razem. Nie miała żadnych podejrzeń, po procesie twierdziła wręcz, że w życiu nie spotkała tak dobrego człowieka - ręki na nią nie podniósł, nie upijał się.
Jej 14-letnia córka i 8-letni syn mówiły do niego "tato". Prezenty jej przynosił. Prezenty, które stały się koronnymi dowodami zbrodni. A miała go za biznesmena...
Po raz pierwszy zabił nieco przez przypadek. Poszedł na włam z Sergiejem, znali się jeszcze z gimnazjum. To było jeszcze pod Odessą, w 1989 roku. Włam nie pierwszy, ale tym razem było inaczej.
Dom miał być pusty, ale było w nim dwoje dorosłych i ośmioro dzieci. Zabili wszystkich, żeby nie zostawiać świadków. Ale wtedy Ukraina jeszcze nie rozbrzmiewała pełnym grozy szeptem o diable i wampirze.
Aż do 1995 roku, kiedy opinią społeczną wstrząsnęła seria krwawych zabójstw anonimowego szaleńca. Tylko w wiosce Bratkowice na Lwowszczyźnie zaatakowanych zostało 12 osób.
A małe Bratkowice to nie duża Odessa, w której śmierć 12 osób można było wytłumaczyć skalą przestępczości. W Bratkowicach regularność, z jaką dokonywano kolejnych morderstw, wywoływała u ludzi panikę.
Ciała dzieci były tak zmasakrowane, że trudno było rozpoznać ich płeć. Najmłodsza z ofiar miała zaledwie 3 miesiące.
Rosła panika, a wraz z nią - krytyka organów ścigania. Po kolejnym napadzie na Bratkowice, styczniowej nocy 1996 roku, do ochrony wioski oprócz milicji skierowano zmotoryzowane oddziały armii.
Wśród ludzi krążyły opinie, że być może jest to zemsta poprzednich pokoleń. Niektórzy pozostawali na nocleg u krewnych i znajomych w sąsiednich miejscowościach.
W tym czasie aresztowano podejrzanego o dokonanie tych zbrodni 26-letniego Jurija Mozola. Zmarł w lwowskim izolatorze śledczym służb bezpieczeństwa narodowego, zakatowany podczas przesłuchań.
Wieść o śmierci domniemanego wampira błyskawicznie obiegła kraj i Ukraina odetchnęła z ulgą.
Na krótko. Wkrótce okazało się, że prawdziwy morderca wciąż jest na wolności - w miejscowości Bursk, nieopodal Bratkowic, zabił czteroosobową rodzinę Nowosadów.
Ślady identyczne jak w przypadku ofiar z Bratkowic: strzały z obrzyna. Panika wybuchła ze zdwojoną siłą.
Na siedem lat ten człowiek postawił w stan najwyższej gotowości służby mundurowe Ukrainy. O końcu tego koszmaru zdecydował jeden anonimowy telefon na posterunek milicji w Jaworowie.
Była Wielkanoc 1996 roku. Dzielnicowy usłyszał tylko, że w tym a tym lokalu mieszka "jakiś niedobry człowiek z bronią". Później to anonimowe zgłoszenie przypisywano Piotrowi Onoprience, kuzynowi Anatolija.
Dzielnicowy natychmiast zarządził zbiórkę podwładnych i siedmiu funkcjonariuszy ruszyło do mieszkania rozwódki, w którym mieszkał ów "zły człowiek". Nie mieli pojęcia, że idą zatrzymać postrach Ukrainy. Szli zatrzymać człowieka za nielegalne posiadanie broni.
Do środka weszło czterech, trzech zostało na zewnątrz. Onoprienko był na miejscu sam, Anna poszła z dziećmi do kościoła.
Był tak zaskoczony, że nie stawiał oporu. Wstępne przeszukanie lokalu przyniosło pierwsze efekty - fiński nóż produkowany w Japonii i "obrzyn". Z takiej właśnie broni nieuchwytny zabójca mordował przez siedem lat.
Rozsądny dzielnicowy nabrał podejrzeń - natychmiast zatelefonował do swojego przełożonego, szefa milicji na okręg lwowski. Ten nie zlekceważył doniesienia i przyjechał osobiście. Zarządzono gruntowne przeszukanie mieszkania. Znaleziono 195 przedmiotów pochodzących z zabójstw.
Część z nich to były prezenty dla Anny.
Każde przesłuchanie podejrzanego potwierdzało teorię, że schwytano właśnie najbardziej poszukiwanego bandytę Ukrainy.
Przesłuchania i obserwacje psychiatrów dały zaskakujący obraz mordercy - nadzwyczaj spokojny, momentami cyniczny, twierdził, że głos każe mu zabić wszystkich, albo czasem siła z kosmosu. Bo nikt nie jest godzien zaufania.
Psychiatrzy nie dali się zwieść jego religijno-filozoficznemu bełkotowi i orzekli, że świadom był wagi popełnianych przestępstw. Podczas procesu bardzo łatwo wziął na siebie winę za 52 zabójstwa i z przekonaniem mówił, że świadom jest tego, iż robił źle.
Sędziowie nie mieli wątpliwości, wszak mieli 195 dowodów rzeczowych, przyznanie się do winy i coś jeszcze - fenomenalną wprost pamięć Onoprienki, który był w stanie podać nawet, jakiego koloru buty miały jego ofiary.
Jego proces, w kwietniu 1999 roku, w żytomierskim sądzie trwał tylko cztery miesiące. Obrońca próbował go usprawiedliwić dzieciństwem i brakiem matczynej miłości, sąd nie kupił tego argumentu i skazał Onoprienkę na karę śmierci przez zastrzelenie. "Wilk" nie przejął się, wręcz powiedział, że ciekawi go, co jest po drugiej stronie.
Pewnie żałował, że objęło go ukraińskie moratorium na wykonywanie tej kary. Społeczeństwo ukraińskie domagało się, by dla Onoprienki zrobić wyjątek, nawet ówczesny prezydent Leonid Kuczma obiecywał, że zwróci się do europejskich gremiów z prośbą o zgodę na zawieszenie moratorium, tylko i wyłącznie dla Onoprienki.
Nastroje społeczne były tak podniesione, że z obawy przed zemstą rozwścieczonego społeczeństwa miejsce osadzenia Onoprienki utrzymywano w tajemnicy.
A podczas procesu zabójca przebywał w klatce ze stalowych prętów. Nie obawiano się o życie zgromadzonych, ale o jego życie.
Drobny, wręcz kruchy, sprawiał wrażenie człowieka, który by muchy nie skrzywdził. Do mikrofonu podchodził, przestępując z nogi na nogę, grał, jakby miał świadomość, że to on jest gwiazdą tego przedstawienia. I był. Do sędziów miał powiedzieć: "Będę was szanował, jeśli mnie rozstrzelacie, bo jak mnie nie rozstrzelacie, to was nie będę szanował".
Lubił zabijać? Zapewniał, że nie, w ogóle widok trupów nie sprawiał mu przyjemności, bo trupy... bardzo śmierdzą.
Mówił swobodnie, może nawet chętnie.
- Począwszy od roku 90, po tym jak władze zaczęły krzywdząco odnosić się do ludzi, życie ludzkie stało się nic niewarte. Od 1990 roku do 96 zacząłem na ludzi polować. Dla mnie nie było różnicy, czy poluję na zająca, wilka czy człowieka. I właśnie to stało się dla mnie zwykłym życiem. Ja wcześniej nie planowałem, aby zacząć polować na ludzi. Nie zastanawiałem się nad tym. To co ja robiłem - obojętnie źle czy dobrze - to nie mój problem, nie moja wola, bo jest ktoś silniejszy, jest siła wyższa, która mnie do tego pchnęła. Ja jestem jak robot, a robot musi mieć swojego gospodarza.
Mnóstwo metafor, wręcz deklamacja, jakby zapomniał, że pozbawiał życia, że skazywał na rozpacz rodziny swoich ofiar. Wydaje się, że to, co zrobił, było swego rodzaju eksperymentem, zabawą z życiem.
- Więzienie to dla mnie drugi dom dziecka. Ja wszystkich ludzi mogę odesłać do diabła, mam ich gdzieś, dla mnie nie ma żadnych uczuć, nie ma miłości, dla mnie nie ma kogoś, kogo bym kochał. Po prostu. Mam od tego życia takie zachcianki, nie żeby życie dzielić porcjami. Ja chcę wszystkiego naraz, chcę wziąć jak chleb i zjeść od razu, żeby mieć poczucie sytości.
Podczas rozmów, zeznań najbardziej przerażający był jego spokój.
- W więzieniu robili mi cały czas badania, ale ja siebie uważam za normalnego. Jednak żyć w tym świecie nie planuję i nie spodziewam się wyjść na wolność. Przecież ja chcę sprowokować naród, cały aparat sprawiedliwości, prezydenta, żeby mnie rozstrzelali. I nie tak po cichu, tylko przy ludziach, publicznie. Bo należy ludziom pokazać, że diabłów trzeba zabijać. Jeżeli mnie nie zabiją, to będzie dowód na to, że na ziemi jest piekło. Gdyby to ode mnie zależało, to dla takich jak ja ustanowiłbym karę śmierci. Ja zasługuję na to, żeby mnie pomiędzy brzozami na części rozdzierali. Nie występuję tu jako nawiedzony prorok, ale trzeba ludziom pokazać, że nie wolno zabijać innych, a ja przecież zabiłem wielu ludzi.
Niektórzy na Ukrainie powątpiewają, czy aby nie nazbyt łatwo przyznał się do 52 zabójstw, czy wszystkie one są dziełem Onoprienki, czy wymiar sprawiedliwości nie pospieszył się z oskarżeniem, bo być może szaleniec żyje na wolności, a "bestia z Żytomierza" chętnie przypisała sobie wszystkie te zbrodnie.
Po uwięzieniu Onoprienki Ukraina odetchnęła z Ulgą, choć od 1999 roku co jakiś czas przez kraj przetaczała się pełna grozy pogłoska, że Onoprienko uciekł z więzienia, że znów będzie mordował.
Ludzie niemal do końca nie wiedzieli, że wciąż w tym samym więzieniu w Żytomierzu odsiaduje on dożywocie.
Zmarł w sierpniu 2013 roku za murami więzienia. Dopiero wtedy tak naprawdę Ukraina przestała się go bać.
ANDRZEJ PLĘS, Nowiny