- Upłynęły ledwo dwa lata od pierwszego tomu "Kresowej Atlantydy", a oto w księgarniach pokazała się właśnie czwarta część historii i mitologii kresowych miast. Niezwykłe tempo...
- To jest następstwo 30 lat zbierania dokumentacji oraz mojej specjalistycznej biblioteki i archiwum domowego. Pisząc "Kresową Atlantydę" mam przekonanie, że tworzę fakt kulturowy i jeśli uda mi się zrealizować zamiar napisania około 25 tomów, to powstanie dzieło oryginalne, ukazujące historię około 200 miast, które Polska utraciła w wyniku zmian granic.
O Kresach pisze się ostatnio dużo. Półki w księgarniach uginają się pod literaturą na ten temat. Ale ja znalazłem swoją drogę - pokazuję historię Kresów przez sagi rodzinne. W każdym tomie indeks liczy ponad tysiąc nazwisk, a za każdym kryje się jakaś niezwykła opowieść rodzinna.
- Politycy zadbali, by w ostatnich tygodniach i miesiącach nastała swoista moda na Ukrainę. To pomaga pańskim książkom?
- Niewątpliwie. Ludzie chcą wiedzieć więcej o Ukrainie, niż mówi się w telewizji i radiu. Chcą poznać temat głębiej. I sięgają po moje książki - dlatego osiągają one duże nakłady. Często jadą z nimi na Ukrainę, traktując je jako swoiste przewodniki. Ostatnio, będąc na Uniwersytecie Lwowskim, jeden z dyskutantów, Ukrainiec, zapytał mnie: Dlaczego pan pisze o naszych miastach - Tarnopolu, Brzeżanach czy Kołomyi, a nie o Strzegomiu, w którym się pan urodził, Opolu, gdzie pan mieszka czy choćby Wałbrzychu.
Odpowiedziałem: Nie piszę o waszych miastach, tylko o historii Polski. Nie piszę książek tylko dla kresowiaków, ale dla Polaków, bo Polska jako duży kraj europejski tym się wyróżniała na przestrzeni tysiąca lat swej historii, że miała pulsujące granice. Francja, Włochy, Hiszpania czy Portugalia od wieków zajmują te same terytoria, natomiast granice Polski na przestrzeni tysiąca lat zmieniały się wielokrotnie.
Inny kształt miała Polska w czasach piastowskich, inny za Jagiellonów, jeszcze inny za panowania Wazów. Był czas, że sięgała od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego: była wówczas terytorialnie cztery razy większa niż dziś. W tym państwie był nawet Kijów. Potem zniknęła z mapy Europy. Na krótko wyłoniła się w postaci maleńkiego Księstwa Warszawskiego. Po I wojnie światowej odrodziła się i miała granice nad rzekami Zbrucz i Dniestr, a Odra - dziś rzeka graniczna, wtedy leżała głęboko w Niemczech.
Gdybyśmy pisali historię Polski tylko w obecnych granicach - III RP, to tak, jak byśmy musieli amputować sobie trzy czwarte mózgu. Bo gdzie się urodzili Kościuszko, Moniuszko, Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa, Miłosz, Herbert? I mógłbym tak do rana wymieniać nazwiska wielkich Polaków. Wszyscy oni urodzili się poza granicami dzisiejszej Polski. Historia Polski na wschodzie nie kończy się na linii granicznej Bugu.
- Dlaczego zdecydował się pan pisać o miastach?
- Bo na ich przykładzie najdobitniej widać, co stało się z Polską i Europą w połowie XX wieku, kiedy odbyła się gigantyczna wędrówka ludów. Wówczas to miliony ludzi wygnano z ich ojczyzn, wyrwano z korzeniami i przeszczepiono w inne miejsca. Miasta, które przez wieki były ostojami polskości, miały polski aromat, w których kultura polska wydała najpiękniejsze owoce, takie jak choćby Lwów, Wilno czy Grodno, z dnia na dzień stały się: Lwów - ukraiński, Grodno - białoruskie, Wilno - litewskie.
Stare miasto niemieckie Königsberg w podobny sposób stało się czysto rosyjskim Kaliningradem, a Breslau, Stettin, Oppeln czy Ratibor, które tak mocno wpisane są w historię Niemiec, w 1945 roku w ciągu kilku tygodni stały się miastami czysto polskimi. Na wschodzie piękne katolickie świątynie pozamieniano na cerkwie greckokatolickie i prawosławne, na zachodzie wiele kościołów ewangelickich stało się świątyniami rzymskich katolików. Niesamowity proces przeobrażeń. I w tym tyglu setki tysięcy zagubionych ludzi próbujących tworzyć nową rzeczywistość.
Nie pojawił się w literaturze polskiej wielki epik, który by tę niezwykłą transformację opisał. Ja próbuję to zrobić po swojemu, choć jestem spóźniony przynajmniej o 30 lat. Chcę pokazać, że np. przedwojenna polska Kołomyja nie skończyła swego żywota w 1945 roku, bo pociągi wiozące ekspatriantów trafiały na Śląsk, gdzieś do Głubczyc, Prudnika czy Nysy, i tam ta kresowa historia znajdowała swoje przedłużenie, lokowała się w nowym łożysku.
Gdy piszę o dużym transporcie nauczycieli z Kołomyi do Głubczyc, to pokazuję równocześnie, jaką rolę odegrali ci nauczyciele w tworzeniu polskości w poniemieckich wioskach okalających Głubczyce. A ich dzieci i wnukowie, tworząc nową historię powojenną, stawali się Ślązakami. Próbuję ten proces pokazać na konkretnych przykładach, na konkretnych nazwiskach. Staram się przerzucać pomosty ponad granicami, systemami i pokoleniami. Pokazuję wnuków kresowian, którzy zrobili piękne kariery na Śląsku, Ziemi Lubuskiej i Pomorzu.
- "Bohaterami" czwartego tomu są Kołomyja, Żabie i Dobromil. Zastanawiam się, jak wielu czytelników zwłaszcza te dwie ostatnie nazwy usłyszy pierwszy raz w życiu. Dlaczego tak mało o tych miejscach wiemy?
- Bo w Polsce historia zdominowana jest przez politykę. Dziejopisowie głównie zajmują się historią polityczną, która w polskim wydaniu ma dość ponurą barwę, bo pełno tam nieszczęść, klęsk, dramatów, przegranych bohaterów, nieudanych powstań, zdrad i intryg. Lekceważy się historię kultury, nauki, obyczaju - w ogóle tzw. historię społeczną. Ja w swoich książkach przestawiam akcenty, mówię, że historię tworzą nie tylko królowie, książęta, generałowie, oligarchowie finansowi, ale historię tworzymy wszyscy - jedni tworzą historię tylko swej rodziny, inni swojej wsi, miasteczka, firmy, fabryki czy uczelni.
I na tym koncentruję swą uwagę. Pokazuję kto w tych dawnych polskich miastach budował fabryki, cukrownie, młyny, pałace, dworki, pensjonaty w kurortach, skocznie narciarskie w górach; kto tam tworzył bohemę artystyczną i oplatał życie społeczne anegdotami. Odtwarzam ten świat zaginiony na podstawie fotografii, starych, pożółkłych listów, pamiętników, wspomnień, relacji wiekowych ludzi. Rzadko piszę o politykach, którzy często spełniali w społeczeństwie rolę trutni - świadomie spycham ich na margines. Piszę o kresach w sposób pogodny choć nie unikam opisu tragedii, które dotknęły te ziemie, gdy podniósł tam głowę prymitywny, prostacki nacjonalizm i kazał zabijać każdego, kto miał w sobie coś odmiennego: mówił innym językiem bądź chodził do innego kościoła.
- Dużo miejsca w ostatniej części cyklu poświęcił pan Huculszczyźnie. Mało u nas znanej, bo i odległej od dzisiejszych granic Polski.
- To jest fascynujący kraj, który pięknie został zapisany w polskiej tradycji kulturowej, w twórczości przednich piór polskiej literatury (Iwaszkiewicz, Vincenz, Ossendowski) oraz w malarstwie tak znakomitych mistrzów jak choćby Wyczółkowski, Axentowicz, Obst, Sichulski, Jarocki, by ograniczyć się do tych kilku nazwisk.
Huculszczyzna fascynowała twórców. Te piękne górskie krajobrazy przecięte kapryśnymi, awanturniczymi rzekami - Czeremoszem i Prutem, ściągały turystów i różnorakich globtroterów, nawet z dalekiej Szwecji i Szwajcarii. Ale głównie lwowian. Worochta i Jaremcze były przed wojną uważane za drugie Zakopane, Zaleszczyki za polski Meran, a Kosów za huculskie Davos. Fascynująca jest też historia huculskich opryszków, zwłaszcza legendarnego Dobosza i Rewizorczuka, których tak pięknie opisał zmarły przed kilku laty świetny opolski polonista, prof. Zdzisław Piasecki.
- Huculszczyzna to także pieśń "Czerwony pas"...
- Tak, ta słynna pieśń pochodzi z niegdyś popularnego dramatu Józefa Korzeniowskiego "Karpaccy górale". Wydawało się, że ją już kompletnie zapomniano. Ale tylko pozornie. Przywołuję w mojej książce historię z czasu pierwszej pielgrzymki do Polski papieża Jana Pawła II, która miała miejsce w Gnieźnie w 1979 roku. Podczas mszy, w której uczestniczyło około 300 tysięcy pielgrzymów, tłum zaśpiewał papieżowi pieśń: "Góralu, czy ci nie żal".
Papież uśmiechnął się i przekornie odpowiedział śpiewem: "Czerwony pas, za pasem broń, / Wesoła myśl, swobodna dłoń"... i trzystutysięczny tłum zafalował i włączył się w śpiew kolejną zwrotką pieśni: "Dla Hucuła nie ma życia,/ Jak na połoninie,/ Gdy go losy w doły rzucą/ Wnet z tęsknoty zginie". Okazało się, że mimo upływu dziesiątków lat powstała na Huculszczyźnie pieśń była nadal dość powszechnie znana.
- Tamten świat i ludzi znakomicie ożywiają także zdjęcia z epoki. Prawie każde ma swoją historię.
- W trzecim tomie "Kresowej Atlantydy" umieściłem zdjęcie, które otrzymałem od prof. Piotra Zielińskiego - wybitnego fizyka z Polskiej Akademii Nauk w Krakowie. Kilka dni po ukazaniu się książki odebrałem telefon od Jana Grabowieckiego - właściciela warsztatu samochodowego w Tarnowie Grodkowskim, który na fotografii rozpoznał członków swojej rodziny: przede wszystkim swego stryja, ks. Kazimierza Grabowieckiego, urodzonego w Zaleszczykach w roku 1928 roku.
Na zdjęciu przyszły ksiądz stoi jako ministrant razem z kolegą Rudolfem Kraftem. Obaj mają po 10 lat. Kraft został w Zaleszczykach i ożenił się z Ukrainką. Kazimierz po wojnie ukończył seminarium w Nysie, był długoletnim proboszczem w Trzebini koło Prudnika, obecnie mieszka w Głuchołazach. Zadzwoniłem do księdza. Powiedział mi, że zdjęcie zostało zrobione podczas otwarcia mostu drogowego w Zaleszczykach na granicy polsko-rumuńskiej.
W centrum fotografii, obok księdza, stoi kapitan Kusto z orderami na piersi. To on był organizatorem uroczystości i polecił fotografowi, aby każdej obecnej tam osobie podarować zdjęcie. I w ten sposób, po siedemdziesięciu latach udało się zidentyfikować niemal wszystkie osoby stojące na fotografii. Dowiedziałem się też o dramacie kapitana Kusto, którego zabito w Katyniu. I tak można o wielu fotografiach. A w każdym tomie jest ich około 300.
- Czasem dzięki lekturze pańskich książek ktoś wraca do świata dawno utraconego...
- Tak, to są fascynujące zbiegi okoliczności. I tak dla przykładu: w pierwszym tomie umieściłem fotografię otrzymaną od pani Zofii Dąbrowskiej z Opola. Była o tyle ciekawa, że przedstawiała dobrej klasy samochód, bodaj packard, na którym siedziały dzieci. Samochód należał do bogatego właściciela fabryki w Stanisławowie - Filipa Liebermana. Ofiarodawczyni zdjęcia potrafiła na nim rozpoznać tylko siebie, siostrę i kolegę szkolnego.
Kilka tygodni po ukazaniu się książki z tym zdjęciem otrzymałem wiadomość z Tel Awiwu od pani Chany Lieberman-Levi, córki właściciela samochodu i fabryki, która cudem przeżyła holokaust. Fotografia, na której się poznała po siedemdziesięciu latach, wywołała u niej wielką falę wspomnień i wzruszeń. I po latach pani Dąbrowska i Liebermanówna niespodziewanie nawiązały z sobą kontakt.
Odrodziła się ich dawna przyjaźń z czasów stanisławowskich. Jest w IV tomie niezwykle unikatowe zdjęcie, które otrzymałem od pani Barbary Bukład z Opola, na którym na łódce na rzece Prut w Kołomyi płynie mały Mietek Jagielski - późniejszy wicepremier rządu polskiego, który wszedł do historii, bo wspólnie z Lechem Wałęsą podpisał w sierpniu 1980 roku słynne porozumienie dające początek "Solidarności".
- Historie wielu pańskich bohaterów wiodą na Śląsk.
- Tak, przypominam m.in. biografię Aleksandra Küblera - słynnego fotografa kołomyjskiego, który wykształcił wielu świetnych uczniów. Kilku z nich osiadło na Śląsku, m.in. Andrzej Kiczak w Niemodlinie, Bronisław Żydło i Michalina Hnatkowska w Oławie. Bronisław Żydło - bardzo popularny w Oławie fotograf pod koniec życia, gdy zbliżał się do 90 lat, miał zaniki pamięci. Mieszały mu się miejsca i czasy.
Zapamiętano, że przychodził na rynek w Oławie, gdzie stały taksówki i zamawiał kurs, mówiąc: Proszę zawieźć mnie na Piłsudskiego 16 w Kołomyi (tam miał kiedyś zakład). Taksówkarz z szacunkiem przyjmował zamówienie, robił rundę po mieście i zawoził klienta pod jego dom oławski. Żydło dziękował i radosny wracał do domu. Nostalgia za rodzinnym miastem i młodością przyjmuje różne kształty.
- Tych fascynujących historii, niestety, przez jakiś czas w nto nie przeczytamy...
- Tak, muszę przerwać mój serial pod nazwą "Moje Kresy", aby zgromadzić materiał do kolejnych tomów. A nie jest to rzecz łatwa. Mówi się, że mam lekkość pisania. Ale to tylko pozory. Bardzo długo pracuję nad płynnością tekstu. Wielokrotnie poprawiam artykuł nim wyślę go do redakcji: przestawiam akapity, skracam, wycinam "chwasty", szukam anegdot. Podzielam myśl Mariana Załuckiego zawartą w jednej z jego fraszek, że autor musi się tak długo męczyć nad tekstem, żeby czytelnik już nie musiał.
Rozmawiał: KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska