List Ludwika Turzynieckiego, dawnego przeora klasztoru dominikańskiego oraz proboszcza parafii Nawiedzenia NMP w Krasnobrodzie (sprawował tę funkcję w latach 1857-1864) został odnaleziony w 2008 r. przez ks. Romana Marszalca, podczas remontu dachu i wieży miejscowego Sanktuarium Maryjnego. Umieszczono go w tzw. bani, czyli kopule znajdującej się pod krzyżem na szczycie świątyni.
Dokument datowano na 24 września 1864 r.
Tu spoczywają bohaterowie
„Boże zachowaj i broń każdego z żyjących, aby nie patrzył na czasy opłakania godne, jakich my się doczekali i w jakich żyjemy, bo oto patrzyliśmy na potoki krwi braci naszych niewinnie przelanej, patrzyliśmy i patrzymy na prześladowania i ucisk Świętego Kościoła Rzymskokatolickiego, opłakiwaliśmy tysiące Braci naszych, wyrwanych z łona rodzin i pędzonych w lodowe kraje północy, Sybiru, Kamczatki” – pisał w liście ks. Turzyniecki. „Patrzyliśmy na panów i magnatów polskich jako na wyrodnych synów swoich Naddziadów (czyli pradziadów) i Ojczyzny, albowiem kiedy Kraj potrzebował ich rady i pomocy, ci po największej części powynosili się za granicę”.
List powstał na białym, grubym papierze o formacie 21 na 37 cm. W tekście nawiązano do tragicznego losu polskich powstańców.
„Patrzyliśmy na obałamuconych włościan, których uciemiężali niektórzy panowie: korzystając z ich poddaństwa, przez co zaszczepili w ich sercach nienawiść ku sobie, i ten nieludzki przedział pomiędzy panem, a chłopkiem nachylił Kraj do upadku (…)” - czytamy dalej w liście. „Nieopisane w dziejach popełniono morderstwa na powstańcach, a każdy w domu mieszkaniec nie był pewny mienia, a nawet i życia (…). Ów niegdyś wielki i potężny Naród Polski, który tylu wydał mężów męstwem i nauką sławnych, dziś zdeptany, sponiewierany został. Najobszerniejsze granice jego trzykroć pogwałcone i kraj rozszarpany, dziś ostatniej oczekuje zagłady w konwulsyjnym konaniu (...). O Boże! Ulituj się nad biedną Polską”.
List podpisał ks. Ludwik Turzyniecki. Pod spodem swoje nazwiska skreślili także inni zakonnicy: Hipolit Dworakowski, Franciszek Steciński i Apolinary Lipczyński. Odkrycie tego unikatowego dokumentu nie pozostało bez echa. Jego obszerne fragmenty umieszczono w 2008 r. na dużej tablicy ustawionej na krasnobrodzkim cmentarzu parafialnym, obok pomnika poległych powstańców styczniowych z oddziału Marcina Borelowskiego ps. „Lelewel”. Gdy czyta się ten list i patrzy na sąsiednią mogiłę poległych, trudno się oprzeć wzruszeniu.
Na tym wspólnym grobie umieszczono kamienne wyobrażenie białego orła szarpiącego dziobem łańcuchy oraz m.in. napis: „Tu spoczywają bohaterowie polegli w 1863 r. za wolność Ojczyzny, w Krasnobrodzie, pod św. Rochem”. Wymieniono również ich nazwiska. To: kpt. Frankowski, ppor. Płachecki, adj. Ulaniecki, inst. piech. Żmijewski, Klaniecki, powstaniec o ps. Mojżesz, Omieciński, Ring, Sarniecki oraz 32 innych – nieznanych.
Zginęli w bitwie stoczonej 24 marca 1863 r. z oddziałem rosyjskim dowodzonym przez majora Jakowa Ogalina. Poległo wówczas ponad 40 powstańców, w tym siedmiu oficerów (partia liczyła ogółem 80 strzelców, 20 kawalerzystów i 160 kosynierów, którzy byli uzbrojeni w piki i pałki).
„Leśni” walczący w tej bitwie ponieśli porażkę. Ich dowódca jednak przeżył i walczył dalej.
Majster blacharski
Marcin Borelowski ps „Lelewel” urodził się 29 października 1929 r. w miejscowości Półwsie Zwierzynieckie niedaleko Krakowa. Pochodził z rodziny rzemieślniczej, jego ojciec Karol był murarzem. Kształcił się w krakowskiej szkole „na blacharza” i wiele lat potem pracował jako majster blacharski. Młody Borelowski interesował się historią. Jego ulubionym autorem był podobno Joachim Lelewel (dlatego później przyjął pseudonim „Lelewel”).
W 1848 r. uczestniczył w powstaniu krakowskim. Następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie związał się z tzw. stronnictwem „czerwonych”. Zajmował się m.in. organizacją policji narodowej. W lutym 1863 r. Borelowski wyjechał na Podlasie. Tam został szefem sztabu w oddziale Walentego Lewandowskiego. Potem zorganizował własną partię, liczącą ok. 400 powstańców. Dzielił z nimi trudy partyzanckiego życia: spał w obozie, jadł ze wspólnego kotła, nie oszczędzał się podczas akcji. Zjednał sobie taką postawą uznanie podkomendnych.
7 marca 1863 r. oddział „Lelewela” został zaatakowany przez Rosjan w okolicach Włodawy. Partia poszła w rozsypkę. Wówczas Borelowski przedarł się na Zamojszczyznę. Odtworzył oddział, który już 22 marca spalił wojskowe magazyny w Hrubieszowie. Dwa dni później partia pojawiła się w okolicach Krasnobrodu. Tam dopadli ją Rosjanie. Oddział „Lelewela” został zdziesiątkowany, ale zdołał się wycofać.
„Z najbliższych okolic Lubelskiego donoszą nam, iż Lelewel wszystkich nieuzbrojonych ze swego obozu rozpuścił, a była ich większa prawie połowa całego oddziału, szybko wzrastającego (…)” - donosiła 3 kwietnia 1863 r. wychodząca we Lwowie „Gazeta Narodowa”.
Borelowski ponownie rozpoczął werbunek. Wkrótce jego partia liczyła ponad 250 powstańców. W połowie kwietnia 1863 r. znaleźli się oni w lasach niedaleko miejscowości Borowiec, w gminie Łukowa. Rosjanie się o tym dowiedzieli. Z Janowa Lubelskiego wyruszył przeciwko partyzantom oddział dowodzony przez majora Iwana Sternberga (lub Szternberga). Składał się on z dwóch i pół roty Archangiełogorodzkiego Pułku Piechoty oraz grupy kozaków. Niektóre źródła podają, że żołnierzy rosyjskich było w sumie ok. 1 tys.
Bitwa rozegrała się 16 kwietnia 1863 r. w lesie pomiędzy Hamernią, Maziarzami i Borowcem. Najpierw doszło do blisko godzinnego wzajemnego ostrzału, a potem do kilku starć. Walczono m.in. na bagnety. Wieczorem „Lelewel” zarządził odwrót.
„Lelewel otoczony z trzech stron, mając jedynie odwrót na bagno otwarty, oddzielił kilkudziesięciu ludzi i wysłał ich przeciw wojsku w jedną stronę, aby nieprzyjaciela zatrudniali i wstrzymywali, sam zaś z całą siłą przeciął się (przedostał) w inną stroną i ruszył dalej w głąb kraju, oddalając się od granicy galicyjskiej” - czytamy w lwowskim „Gońcu” 21 kwietnia 1863 r. „Ten oddział kilkudziesięciu ludzi wysłany przeciw wojsku walczył mężnie i spełnił swoją misję”.
Nagi trup Leonidasa
Starcie „pod Borowymi Młynami” uznaje się za nierozstrzygnięte. Po tej bitwie część partyzantów przedostała się na terytorium austriackie, a sam „Lelewel” ruszył do Lwowa. Potem jeszcze dwa razy, na czele kolejnych oddziałów, przedzierał się z Galicji na Zamojszczyznę. 20 maja wraz z grupą 120 ludzi przekroczył „kordon” w miejscowości Zamch. Poprowadził podobno powstańców do kilku zwycięskich potyczek. Następnie znowu udał się do Galicji.
Ostatni oddział „Lelewela” liczył około 700 osób. Dołączyła do niego „partia” licząca około 400 osób, dowodzona przez Kajetana Cieszkowskiego „Ćwieka”. 3 września 1863 r. powstańcy starli się w okolicach Panasówki (gm. Tereszpol) z liczącymi ponad 3 tys. żołnierzy wojskami rosyjskimi. Podczas bitwy zginęło 35 powstańców, w tym węgierski arystokrata major Edward Nyary, a ponad 100 zostało rannych. Straty Rosjan szacuje się na ponad 360 zabitych i rannych. Potem powstańcy rozdzielili się: Cieszkowski ruszył na zachód, a Borelowski w kierunku Batorza (pow. janowski). Tam, na Sowiej Górze, oddział „Lelewela” zaatakowali Rosjanie. Partia została rozbita, a Borelowski zginął. Było to 6 września 1863 r.
Jego zwłoki zbezczeszczono. Tak o tym pisała Halina Matławska, regionalistka, miłośniczka historii oraz autorka m.in. znakomitej monografii Zwierzyńca: „Wśród poległych bielił się też „nagi trup Leonidasa”, odartego z odzieży Lelewela. Jeden z najwspanialszych wodzów powstania, nieuchwytny, niezrównany partyzant legł pokonany na polu chwały. Mieszkańcy Batorza pochowali go w osobnej mogile razem z wiernym szefem sztabu majorem Wallischem”.
Marcin Borelowski już za swojego życia był owiany legendą. Jeden z historyków wyliczył, że „Lelewel” stoczył w sumie 25 bitew, a przez jego oddział przeszło ponad 1,6 tys. partyzantów.
Pod Kobylanką
Leśnymi partiami w naszym regionie dowodzili także m.in. płk Leon Czechowski, mjr Jan Żalplachta „Zapałowicz” (jego oddział stoczył bitwy pod Tuczapami i Tyszowcami), Karol Świdziński czy m.in. płk Wojciech Komorowski. Niektóre odbyte przez nich batalie przeszły do legendy. Tak było np. z bitwą pod Kobylanką (gm. Łukowa). Ocenia się, iż była to jedna z największych i najważniejszych batalii w całym powstaniu styczniowym.
Bitwa odbyła się w dniach 1 i 6 maja 1863 r. Pisał o niej obszernie Leonard Mężyński. Jego zapiski opublikowano w 1910 r. (w Tarnopolu) pod tytułem „Wspomnienia z powstania styczniowego i sybirskiej katorgi 1863—1869”. Mężyński walczył w oddziale gen. Antoniego Jeziorańskiego, naczelnika wojennego powiatu rawskiego, a potem także województwa lubelskiego. Dowodzeni przez niego powstańcy znaleźli się wówczas w lesie zwanym Kobylanką, niedaleko Borowca. Wtedy pojawili się Rosjanie. Powstańcy zostali zaatakowani 1 maja przez cztery rosyjskie roty oraz oddział konnych. W sumie było to ok. 1 tys. żołnierzy. Dowodził nimi major Iwan Sternberg. Powstańcom udało się odeprzeć atak, a potem zmusić Rosjan do odwrotu.
„Już od następnego dnia spodziewaliśmy się każdej chwili (kolejnej) bitwy, gdyż Moskale nie cofnęli się zupełnie, tylko kilka kilometrów od nas rozłożyli się obozem i oczekiwali posiłków” - zanotował Leonard Mężyński.
Według „Małej encyklopedii wojskowej” oddział gen. Antoniego Jeziorańskiego liczył wówczas ponad 700 powstańców. Byli oni dobrze uzbrojeni, ale mieli mało amunicji. 6 maja zostali ponownie zaatakowani przez żołnierzy podpułkownika Gieorgija Miednikowa. Tym razem było to około dwóch tysięcy żołnierzy. Powstańcy odparli w sumie trzy ataki Rosjan. W pewnym momencie doszło nawet do brawurowego ataku polskich oddziałów na bagnety. Poprowadził go podobno sam gen. Jeziorański.
W końcu Rosjanie wycofali się. Według różnych szacunków podczas starć zginęło od 54 do 150 powstańców oraz co najmniej 150 Rosjan. Po bitwie powstańcy pomaszerowali do folwarku Huta Skrzyszowska. Potem oddział rozdzielono (gen. Jeziorański złożył broń w zaborze austriackim dopiero w 1864 r.). Wiosną i latem 1863 r. stoczono blisko pół tysiąca takich krwawych bitew i potyczek z Rosjanami.
To była chwila, gdy wydawało się, iż powstanie styczniowe można jeszcze trwać. Potem nadzieja zaczęła powoli umierać...
Samolubstwo jednostek
„Źle się działo z naszem powstaniem w lutym 1864 r. w Lubelskiem” – wspominał Bolesław Anc. „Oddziały powstańcze coraz mniejsze, coraz rzadsze były, a zuchwalstwo Moskali coraz się powiększało. Nic więc dziwnego, że coraz częściej zdarzały się fakta niekarności narodowej, że samolubstwo jednostek chciało wyzyskać to położenie na swoją korzyść!”
Anc także był powstańcem styczniowym. Walczył m.in. na Kujawach, a potem w województwie krakowskim i na Lubelszczyźnie. Wspomnienia tego niezwykłego człowieka wydano w 1907 r. w książce pt. „Z lat nadziei i walki”. W jego zapiskach można znaleźć informacje m.in. na temat ostatniej fazy powstania styczniowego. Nie tylko. Anc np. zauważył, już na początku 1864 r. niechętnie płacono powstańcom „podatki narodowe”. Związana z tym była pewna przygoda, którą przeżył na Zamojszczyźnie.
„Jednego razu zeszliśmy się z mym naczelnikiem województwa, pułkownikiem Żaczkiem (Józefem Odrowążem Wysockim) gdzieś w Krasnostawskiem czy Zamojskiem, w jednej z licznych Gruszek (to nazwy wsi)” - wspominał Anc. „Pułkownik Żaczek rzekł do mnie: Właścicielka Tyszowiec odmawia zapłaty podatku zaległego w wysokiej sumie (…). Jedź więc tam, a porozumiawszy się z naczelnikiem powiatu, ściągnijcie zaległy podatek (…). Jak kazano tak i spełniono; tegoż dnia uzbroiwszy się w paszport wójta gminy, opiewający na imię Andrzeja Podgórskiego, byłem już w drodze”.
Anc pełnił wówczas ważną funkcję. Był m.in. sekretarzem Józefa Odrowąża Wysockiego. Dzięki temu znał wiele powstańczych sekretów, przewoził rozkazy, wypełniał tajne zadania itd. Podróż do Tyszowiec nie była jednak łatwa.
„Dojechałem nareszcie do jakiejś miejscowości, gdzie mieszkał naczelnik powiatu hrubieszowskiego pan Grott” – czytamy we wspomnieniach Anca. „Tu się dowiedziałem, że wyprawa moja musi pozostać tym razem bezskuteczną, Moskale są w Tyszowcach, a cała okolica przeżynaną ustawicznie przez tak zwane oddziały latające, które polują na oddziałek powstańczy Karola Świdzińskiego. Poradził mi więc pan G. zwrócić marszrutę ku północy, aby nie wpaść w ręce wrogów”.
Anc krążył potem po całej okolicy. Zatrzymał się „u jakiegoś pana Ligoskiego”, a następnie trafił na nocleg do domu rodziny Domańskich w miejscowości Białowody w gminie Uchanie. Przyjęto go bardzo gościnnie, a potem posłano w salonie na kanapie.
Dziś jesteśmy narzeczeni
„Około 3-ciej lub 4-tej rano rozległ się łoskot uderzeń naraz do wszystkich drzwi i okien, a w tych ostatnich sylwetki baszłyków moskiewskich, na tle śniegu się zarysowały” – wspominał Anc. „Cały dom stanął na nogach pod wpływem złowrogich krzyków moskiewskich, ja zaś bałem się ruszyć, ażeby nie być spostrzeżonym przez Moskali, stojących w oknach i przemyśliwałem tylko nad tem, jakby się pozbyć dokumentów obciążających, które kurczowo w ręku ściskałem.
To była ostatnia chwila, bo Moskale weszli właśnie do sąsiedniego pokoju. Krzyczeli: Czaj (herbatę)! Podawat czaj!”. Groźnie też pomrukiwali.
„Jak wąż ześlizgnąłem się z posłania i przepełzałem do pokoju i łóżka panny Julii (siostry właściciela domu), dla dodania jej pod opiekę mego pakieciku. Ona go wzięła i zaraz w wielkim wazonie ukryła, a mnie rzekła: - Pamiętaj pan, że dziś jesteśmy narzeczeni, bo to pana ocalić może. Trwało to mgnienie oka, poczem ja znów pełzając, powróciłem spokojniejszy na moje posłanie. Wkrótce potem panna Julia, już ubrana, przeszła przez salon do jadalnego pokoju, gdzie z wesołym uśmiechem starała się jak najuprzejmiej Moskaluszków zabawić”.
Bolesław Anc także się ubrał i wszedł spokojnie do salonu. Tam dostrzegła go panna Julia i serdecznie ucałowała, jako swego narzeczonego. Inni domownicy nazywali powstańca pieszczotliwie „Jędrusiem” i uśmiechali się do niego. Zaraz też przedstawiono go rosyjskim oficerom, dowódcom owego „oddziału latającego”, jako Andrzeja Podgórskiego z Gruszki, narzeczonego panny Julii.
„Uprzejmość gospodarstwa, a jeszcze więcej piękne oczy panienki, srodze im do serca przypadły, ale z wielkim niedowierzaniem na mnie chwilę popatrzyli i zaraz udali się do salonu, aby tam zrobić rewizyę”- wspominał Bolesław Anc. „Nic tam nie znaleźli, ani w pokoju panienki, ale moja burka ich zaintrygowała: - Wy wsio taki, powstaniec, pan - powiedział jeden z oficerów. I zaaresztowali mnie, zatrzymując pod swoją strażą”.
Ogół opuszczał ręce
Domownicy próbowali przekonać carskich oficerów, że się mylą. Zaczęto też im grać na fortepianie polskie i rosyjskie melodie, podawać kolejną herbatę z rumem, a panienka „pięknemi oczami starała się zahypnotyzować dzikusów”. Potem do salonu przyprowadzono dwoje małych dzieci, które natychmiast rzuciły się panu Bolesławowi na szyję. Obsypywały go też całusami i nazywały „wujaszkiem Jędrusiem”. Po pewnym czasie oficerowie mieli już „złoty humor”, ale co chwilę jeden z nich mówił do pana Bolesława (ale już jakby rozrzewniony, niemal ze łzami w oczach): „Wsio taki, wy powstaniec!”. Rosjanie posłali w końcu po miejscowego wójta, który miał rozstrzygnąć całą sprawę. On także dobrze spisał się w swojej roli.
„Rzucając mi się w objęcia, nazwał mię swym kochanym Andrzejkiem (…)” - wspominał autor pamiętnika. „Temu świadectwu wójta chętnie się poczciwcy (czyli… rozbawieni rosyjscy oficerowie) poddali, oświadczając mi, że jestem wolny”.
Bolesław Anc ostatecznie został oczyszczony z podejrzeń. W końcu, dopiero „dobrze po południu”, zadowolony z siebie, napity i najedzony rosyjski „oddział latający” opuścił polski dwór. Ów wielogodzinny spektakl urządziła panna Julia, która jeszcze w nocy, w swoim pokoju, zachowała na tyle przytomność umysłu, aby zapytać, na jakie imię powstaniec miał wystawione podrobione dokumenty. Okazało się, iż udało się jej uratować jeszcze jedną osobę. W jednym z pokojów dworu leżał na łóżku ranny brat właściciela domu, zapewne także powstaniec. Zaaferowani Moskale jakoś do tego pomieszczenia nie dotarli.
Takie powstańcze epizody rzadko miewały jednak pozytywne zakończenia. Krwawa insurekcja styczniowa trwała grubo ponad rok. Stoczono w niej w sumie ponad 1,2 tys. bitew i potyczek. W 1864 r, sytuacja powstańców była już beznadziejna. Tak pisał o tym Anc:
„Ogół więc coraz więcej opuszczał ręce, także nawet sporadyczne gdzie niegdzie zwycięstwo, jakiego oddziału i cała energia Rządu Narodowego nie mogły mu dodać wiary i zaufania w przyszłość. (…) Bohaterowie powstania: Czachowski, Chmieliński, Jankowski itd. poszli na śmierć męczeńską, inni powstańcy wyparci i rozproszeni zostali za granicę, a wałęsające się jeszcze tu i tam, maleńkie oddziałki, ducha podnieść nie potrafiły (…). Tak to stały rzeczy, gdy byłem w Lubelskiem”.
Ile Polak ran w sercu nosił
Szacuje się, że w powstaniu styczniowym zginęło 5 do 6 tys. polskich żołnierzy, a ok. 1 tys. powstańców zostało przez Rosjan rozstrzelanych lub powieszonych. Dziesiątki tysięcy osób skazano na zsyłkę w głąb Rosji. Skonfiskowano ponad 1,6 tys. polskich majątków. Była to tragedia z której nasze społeczeństwo nie mogło się otrząsnąć przez dziesięciolecia. Dotyczyło to także krasnobrodzkiego przeora i innych zakonników, którzy swój żal, emocje i rozważania postanowili uwiecznić w liście zamieszczonym w bani, na szczycie miejscowej świątyni.
Tak go zakończyli: „Te kilka słów pobieżnie kreślonych, jeśli kiedyś w odległych czasach dostaną się komu do ręki, niech go zachęcą do otwarcia Księgi Historii ówczesnej, krwią polską spisanej, a przekona się obszerniej, ile to ran każdy prawy Polak w sercu swoim nosił!” - czytamy w liście.
- W tych lubelskich klubach już nie poimprezujesz! Zobacz listę
- Sentymentalny spacer po Lubelszczyźnie. Zobacz zdjęcia sprzed lat
- Miasto Czartoryskich. Największa nadwiślańska miejscowość między Krakowem a Warszawą
- Kraśnik da się lubić. Styczniowy spacer po mieście znanym w całym kraju. Fotorelacja
- Kolejne pary wyszły na parkiet. Tak bawili się uczniowie ZSE. Fotorelacja
- Sezon studniówkowy w pełni. Tak bawili się maturzyści z ZS nr 1 im. Grabskiego