Milicjanci i szabrownicy. Zaraz po wojnie w Zielonej Górze...

Krzysztof Chmielnik
fot. Archiwum
Okres tużpowojenny w Zielonej Górze ma swoje jasne i ciemne strony. Skwapliwiej opisywane są te jaśniejsze. Ciemniejsze wydają się być przemilczane, a może nawet ukrywane

Szkoda, bo historia zmanipulowana poprawnością polityczną wiele na tym traci. Gubi autentyczność, zyskuje propagandowość. Ziemie Zachodnie po exodusie milionów niemieckich mieszkańców i buszowaniu tu sowieckich oddziałów rabunkowych, dla wielu Polaków były w latach 40. ziemią niczyją. Zjeżdżali się tu dla łupów, aby się jakoś odkuć po wojennych stratach, a często, aby dorobić się na poniemieckim mieniu. Nie inaczej było w Zielonej Górze. Dlatego relacje pionierów dotyczące szabrowania i szabrowników wydają się warte popularyzowania. To część lubuskiej tożsamości. Korzystam w opisie tamtych ciekawych czasów z opowieści Pana Piotra Kłucińskiego zamieszczonej w czasopiśmie „Nasi Pionierzy” wydawanego przez Stowarzyszenie Pionierów Zielonej Góry.

Piotr Kłuciński urodzony pod Warszawą w 1914 roku w czerwcu roku 1945 zjawił się w Zielonej Górze. Wychowany na warszawskim Targówku, dzielnicy o nie najlepszej marce, miał za sobą Kampanię Wrześniową i uczestnictwo w partyzanckim oddziale Gwardii Ludowej. Człowiek wielu talentów. Był aktorem, kierował amatorskim teatrem Pionier, dla którego napisał nawet utwór sceniczny, pisał wiersze satyryczne, rzeźbił. Był też milicjantem i bezpieczniakiem (UB). Z racji tych ostatnich funkcji stykał się zawodowo ze środowiskiem szabrowników. Skorzystam z tekstu zamieszczonego w w/w czasopiśmie i pozwolę sobie na dosyć swobodną literacką jego eksploatację.

W mieście nadal mieszka sporo Niemców. Wszystkich gnębią trudności aprowizacyjne i doskwierają zgoła prozaiczne braki. Miastem praktycznie rządzi wojskowa władza sowiecka, współpracująca z mieszkającymi w mieście niemieckimi komunistami. Polski samorząd z walczy z szabrownikami i z szabrującą oficjalnie radziecką władzą okupacyjną. Trzeba piec chleby, dostarczać miastu wodę, gaz i światło. Trzeba też bronić miejskiej infrastruktury przed wywiezieniem za Bug.

Mimo biedy, kwitnie życie towarzyskie w restauracjach, strumieniami leje się bimber, jedna z ówczesnych walut, dzięki której można załatwić prawie każdą sprawę. Po latach wojny ludzie pragną bawić się. Jednocześnie twardo walczą o codzienne przetrwanie. To dlatego nasz bohater organizuje pierwsze wykopki i równolegle walczy z nielegalnym szabrem. Trzeba bowiem pamiętać, że państwo polskie tuż po wojnie zorganizowało szaber oficjalny. Kraj jest w potrzebie, a Ziemie Zachodnie, jeszcze nie całkiem są polskie. Zatem nasz ubek walczy z przestępczym podziemiem, lawirując pomiędzy tymi, którzy szabrują „legalnie”, aby wyłowić tych nielegalnych. Miasto jednak jest rozległe, a chętnych do narażania życia w obronie „niczyjego” mienia nie ma zbyt wielu. Można „zarobić” kulkę, albo cios nożem pod żebro.

Szaber detaliczny

Pewnej jesiennej nocy nasz dzielny milicjant patrolując ulicę Pionierską, czyli późniejszą Świerczewskiego, a obecnie Kupiecką, usłyszał brzęk tłuczonego szkła, dobiegający z jednego z domów vis a vis hotelu Śródmiejskiego. Cicho, aby nie spłoszyć tych, którzy zbili szybę, wszedł na drugie piętro kamienicy, po drodze rozpinając kaburę, w której tkwiła służbowa broń, gotów w razie potrzeby ją użyć. Wszedł do mieszkania skąd dobiegł hałas i zastał w nim zgrane grono trzech mężczyzn i dwóch kobiet. Z zapałem plądrowali mieszkanie. Rozprawiali żywo w obłoku pierza z rozprutych poduszek. Szafy były pootwierane, na podłodze walał się sprzęt medyczny. Mężczyźni wybierali z szaf i szuflad ich zawartość, a kobiety upychały do poszew ubrania i bieliznę. Zajęci swoim rzemiosłem nie zauważyli skrytego w cieniu milicjanta.

Gdy usłyszeli „Dobry wieczór”, odwrócili się do stojącego w drzwiach i rzucili „Panie ładny, tu już my gospodarujemy i nie masz pan tu czego szukać. Spylaj pan w podskokach, jeśli nie chcesz kłopotów.” Jak widać uznali, że w mieście jest tyle dobra, że każdy może się obłowić i nie trzeba wchodzić konkurencji w paradę. Na takie dictum nasz milicjant spokojnie zakomenderował: „Proszę spokojnie wszystko zapakować do worka i ładnie posprzątać”. Prośbę swoją wzmocnił wyjętym z kabury pistoletem i deklaracją, że jest z UB. Prośba okazała się skuteczna i towarzystwo bez protestów skwapliwie wykonało polecenia nagle objawionej im władzy.
Walający się po podłodze sprzęt medyczny świadczył, że mieszkanie należało jeszcze niedawno do dentysty. Jak widać złodziejska ekipa specjalizowała się w ubraniach i sprzęt medyczny nie leżał w sferze ich zainteresowań. Ponieważ w mieście brakowało medycznych utensyliów, nasz bohater nakazał zebranie ich do sporej paki i następnie, trzymając rabusiów na muszce, zmusił do zaniesienia owych lekarskich przyborów do działającego naprzeciwko budynku (obecnego kina Nysa) szpitala prowadzonego przez niemieckiego lekarza i dwie siostry. Także Niemki. Po czym zaprowadził całe szabrownicze towarzystwo do Urzędu Bezpieczeństwa na tak zwany dołek, a rano osobiście odprowadził na dworzec. A kiedy już pociąg ruszał zapowiedział, że następnym razem, nie będzie już taki łagodny.

Ten przykład ilustruje szaber detaliczny, drobny, choć jak wiadomo masowy, bo łatwy. Ubrania potrzebne były każdemu i łatwo było je spieniężyć. Jednorazowy zysk może nie był największy, ale powtarzane złodziejskie eskapady pozwalały całkiem nieźle żyć w kraju, w którym zrujnowana gospodarka nie była w stanie zapewnić milionom Polaków bytu.

W mieście działali także szabrujący na skalę wręcz przemysłową. Książęta szabru. Złodziejska arystokracja. Jej przedstawiciele zazwyczaj dysponowali mniej lub bardziej legalnymi dokumentami, poświadczającymi działanie w imieniu ważnej państwowej instytucji. Byli na tyle pewni siebie, że nie bardzo się z tym kryli, licząc na braki kadrowe w milicji, a także na nie najwyższy poziom intelektualny ówczesnych szeregowych stróżów prawa i porządku. Nasz bohater wspomina takiego jednego.
Jak wspomniałem w restauracjach kwitło życie towarzyskie, a złodzieje lubili wydawać łatwo zarobione pieniądze. Im bardziej bogaci i bezczelni, tym bawili się huczniej. Dlatego często milicyjna robota polegała na wizytowaniu restauracji jak to się mówi dzisiaj „pod przykrywką”. I podczas jednej z takich wizyt w restauracji „Centralna” (podobno gdzieś przy ulicy Stalina, czyli Niepodległości), milicyjna grupa z naszym bohaterem natknęła się na biesiadującego jegomościa nazywanego przez otaczający go wianuszek podchmielonych amatorów darmowej wódki - „pełnomocnikiem”. Szastał kasą, stawiając wszystkim darmowe kolejki wódki.

Książę rabunku

Ponieważ „pan pełnomocnik” miał już w czubie, nie podejrzewał, że ugaszcza przy stoliku przedstawiciela lokalnej władzy. Nawiązała się miła rozmowa, a po pewnym czasie biesiada przeniosła się do zajmowanej przez „pełnomocnika” willi. Willa zlokalizowana była naprzeciwko zakładów włókienniczych nazwanych później „Polską Wełną”. Wraz z zakąskami i wódką wyniesionymi z restauracji, towarzystwo udało się dorożkami do tej willi. Przeniósł się do niej także, wezwany dyskretnie, zwierzchnik naszego czujnego stróża prawa, porucznik Władysław Orłowski (o nim będzie oddzielna opowieść), szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Przybyła do willi również orkiestra umilająca wcześniej konsumpcję w wyżej wspomnianej restauracji. Wnętrze willi zapełniały zgromadzone dobra. Meble, kryształy, butelki ekskluzywnych trunków, obrazy, dywany, futra, walizy wypchane luksusowymi ubraniami piętrzyły się jedna na drugiej.

Milicjanci na miejscu podzielili się rolami. Nasz bohater otrzymał od szefa polecenie spenetrowania willi i pociągnięcia za język coraz bardziej pijanego „pełnomocnika”, a także rozkaz „Nie upijcie się”. Ktoś został na czatach, a ktoś pobiegł po posiłki. Orkiestra grała wesołe kawałki, biesiada trwała w najlepsze, willę wypełniały chóralne śpiewy rozradowanych uczestników a „pełnomocnik” chwalił się przed gośćmi zgromadzonym bogactwem i oprowadzał, co i raz wznosząc toasty, po labiryncie zgromadzonych bogactw. Rzecz jasna do czasu, bo o północy zjawili się kolejni stróże prawa i zaaresztowali gospodarza wraz zresztą biesiadników.
Nazajutrz, w wyniku „szczerej” rozmowy, okazało się, że „pełnomocnik” jest w posiadaniu, poza tym co zgromadził w willi, jeszcze: dwóch samochodów osobowych, samochodu ciężarowego na holzgaz (gaz drzewny), kilku koni i świń, rozmieszczonych w kilku punktach miasta. Na przykład świnie „mieszkały” na zapleczu teatru, w magazynie dekoracji. Tam też stacjonował jeden z rzeczonych koni. Samochód na gaz stał schowany na zapleczu restauracji Wielkopolanka na Starym Rynku. Mienie zostało skonfiskowane, a ów „pełnomocnik” legitymujący się lipnymi papierami, dzięki którym mógł plądrować miasta zachodniej Polski, zniknął i już nigdy więcej nie pojawił się w Zielonej Górze.

Ta nieoczywista opowieść o milicji i Urzędzie Bezpieczeństwa pokazuje, że stereotypy zakłamują rzeczywistość. Bo nie wszystko to co działo się tuż po wojnie da się opisać współczesnymi kryteriami.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Edukacja

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia