- Wzrok mam już słaby, ale słyszę dobrze. Pamięć też nie dopisuje tak jak dawniej, ale jak się wysilę, to dużo sobie jeszcze potrafię przypomnieć - śmieje się pani Wanda.
Rozmawiamy w jej małym, skromnym pokoju w mieszkaniu córki Danuty, które znajduje się na parterze bloku przy ul. Koszalińskiej w Słupsku. Tu pani Wanda mieszka od 1974 roku, gdy razem z córką i mężem Antonim przeprowadziła się do Słupska z Jezierzyc.
To tu pomagała córce wychowywać wnuczkę Kasię, teraz już dorosłą i samodzielną. Tu też w 1994 roku została wdową. Zanim jednak doszła do tego uporządkowanego i spokojnego etapu życia, wiele już przeszła.
Urodziła się 24 lipca 1913 roku w Pacołowie koło Nowego Miasta Lubawskiego na Mazurach. Była drugą córką Antoniego Hoppe, pracownika fizycznego miejscowej cukrowni. Rodzina mieszkała w małym domku. Miała trochę ziemi.
- Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, jak tata w czasie I wojny światowej wrócił z frontu na urlop. Wtedy zrobił sobie z nami zdjęcie w mundurze. Siedziałam na jego kolanach. Obok stała najstarsza siostra Monika, a mama Marta trzymała malutkiego Alosia - opowiada pani Wanda.
Jej tata lubił dzieci. Doczekał się jeszcze córki Ludmiły i syna Klemensa, ale długo się nimi nie nacieszył.
- Gdy skończył 40 lat, zaczął chorować. Jeszcze w wojsku. Mama jeździła do niego do szpitala. Dowiedziała się, że ma nieuleczalnego raka. Lekarze nie chcieli go wypuścić do domu, ale pewnej nocy wrócił. Sama mu otworzyłam drzwi. Potem czuł się coraz gorzej. W końcu się położył do łóżka i wkrótce zmarł - opowiada pani Wanda.
Jej mama po roku wyszła ponownie za mąż. Ojczymowi urodziła jeszcze dwie córki. Tymczasem Wanda urosła na tyle, że między 14. a 18. rokiem życia pracowała na służbie: dwa lata u miejscowego nauczyciela, dwa lata u ciotki. Potem poznała 2 lata starszego kowala Antoniego Moczadło i w 1935 roku wyszła za niego za mąż. Jeszcze w tym samym roku urodziła najstarszą córkę Kazimierę.
- Nie było nam lekko, bo panował kryzys i o pracę nie było łatwo - wspomina pani Wanda. Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, jej mąż uczestniczył w kampanii wrześniowej. Przeżył, ale wkrótce Niemcy wywieźli go na roboty przymusowe do Niemiec Trafił do dużego majątku Limanna w dzisiejszym Złakowie koło Sławna, gdzie prowadził kuźnię.
- Zostałam sama z dzieckiem. Nie miałam pieniędzy na utrzymanie, to wymyśliłam, że pojadę do męża. Rodzina była zdziwiona moim pomysłem, ale niemiecki właściciel majątku spod Sławna zrobił wszystko, co trzeba, abym mogła formalnie przyjechać do męża. Wtedy nie umiałam ani słowa po niemiecku, ale Niemcy chyba uważali, że jestem ich, bo moje nazwisko po ojcu Hoppe ich zdaniem świadczyło, że wywodziliśmy się z rodziny niemieckiej - mówi pani Wanda.
Choć narodowości nie zmieniła, to w Złakowie miała bardzo dobrze.
- Dostaliśmy piękny, świeżo wytapetowany pokój. Moja mama nie mogła uwierzyć, że dostajemy siedem chlebów na tydzień. Jak do nas przyjechała, sama mówiła, że miałam tam lepiej niż w rodzinnym domu - opowiada pani Wanda. Z tego dobrobytu w 1943 roku na świat przyszły jej bliźniaki: Rysiu i Gertruda.
Po wojnie rodzina zamieszkała w Radosławiu koło Sławna. Tam pani Wanda razem z mężem prowadziła gospodarstwo rolne. Tam też w 1947 roku przeżyła wielką tragedię.
- Choć prosiłam męża, aby nie zabierał Rysia ze sobą, gdy jechał wozem po drewno do lasu, to mnie nie posłuchał. W drodze nasz synek siedział na wozie bez opieki, gdy w pewnej chwili furmanka podskoczyła na wybrzuszeniu drogi, maluch wypadł z niej wprost pod koło i został przez nie przejechany. Umarł w łóżeczku w szpitalu, mówiąc "mama, mama, mama" - przypomina sobie ze łzami w oczach pani Wanda.
Opłakiwała go siedem lat, choć już w 1948 roku urodziła trzecią córkę - Danusię.
- Rosła zdrowo jak dwie starsze córki, ale gdy była w piątej klasie, zachorowała i straciła słuch. Byłam załamana, ale od razu zaczęłam uczyć córkę, jak odczytywać mowę z układu ust. Dzięki podpowiedziom dobrych ludzi szybko trafiłam też do Wejherowa, gdzie znalazłam szkołę dla dzieci niesłyszących - wspomina pani Wanda. - Danusia początkowo nie chciała tam jechać. Płakała, ale jej tłumaczyłam, że musi się nauczyć migać. I udało się. Wszyscy chwalili Dankę za zdolności, a po trzech latach, gdy zaczęła pracę jako wykwalifikowana krawcowa i chodziła pięknie ubrana, to na wsi część ludzi zaczęła jej zazdrościć.
Tymczasem rodzina pani Wandy przeniosła się do Sławska koło Sławna, gdzie jej mąż uruchomił zakład kowalski i razem z żoną prowadził mniejsze gospodarstwo. W 1968 roku małżonkowie przenieśli się do Sławna. Tam pan Antoni pracował do emerytury w państwowym przedsiębiorstwie.
W 1972 roku, z powodu kłopotów ze zdrowiem, pani Wanda postanowiła się przenieść do Jezierzyc koło Słupska, gdzie w tym czasie mieszkała jej córka Danusia. Dwa lata później już razem przeprowadzili się do Słupska, do nowego mieszkania spółdzielczego. Kolejne lata upływały w spokoju.
- Dopiero w 1992 roku przeżyłam kolejną tragedię, gdy w wypadku samochodowym zginęli moja córka Gertruda i jej mąż. Długo się nie mogłam pogodzić z okrucieństwem losu - zdradza pani Wanda.
Teraz, gdy już nie żyje całe jej rodzeństwo, czuje się trochę samotna, ale na szczęście cały czas wspiera ją córka Danusia, a co najmniej raz w roku odwiedza ją mieszkająca w Elblągu córka Kazimiera. Dzięki temu czuje wsparcie i więź, która pomaga żyć.
- Mimo to nie mam najlepszego zdania o dzisiejszym świecie. Mam wrażenie, że nie rozwija się w dobrym kierunku - filozoficznie kończy rozmowę pani Wanda.
ZBIGNIEW MARECKI, Głos Pomorza