Powstanie warszawskie: W 1944 roku ogień wybuchał i gasł - wspomina Alojzy Leszek Gzella

Małgorzata Szlachetka
Alojzy Leszek Gzella miał 12 lat, gdy wybuchło powstanie
Alojzy Leszek Gzella miał 12 lat, gdy wybuchło powstanie Jacek Babicz
- Powstanie warszawskie miało kolor płomienia, tak jak powstanie w getcie, które widziałem z okna. Ale wtedy ogień palił się jednostajnie, a w 1944 roku wybuchał i gasł. Ciągle słyszało się wybuchy - mówi Alojzy Leszek Gzella, który w 1944 r. był gońcem powstańczej poczty, dziś nestor lubelskiego dziennikarstwa.

Jak zapamiętał Pan dzień wybuchu powstania?

Tak się złożyło, że cała nasza rodzina: rodzice, ja, brat i siostra, byliśmy w domu przy ulicy Marszałkowskiej 56. Nikt z nas wtedy chyba nie wiedział o godzinie W. Może ojciec, bo działał w konspiracji. Potem usłyszeliśmy pierwsze strzały. Dla mnie i dla brata nasze mieszkanie na szóstym piętrze było świetnym punktem obserwacyjnym. Z okna mieliśmy widok na róg Marszałkowskiej, Piusa XI (obecnie ul. Piękna) i Koszykowej. Na Pięknej była obsadzona przez Wehrmacht Mała PAST-a. Niemcy z bunkrów przy wejściu strzelali do ludzi na ulicy. To pewnie byli powstańcy, chociaż wtedy wszyscy jeszcze nosili się po cywilnemu. Zapamiętałem jednego chłopaka, który gdy został postrzelony, złapał się za rękę. Krzyknął: "postrzelili mnie". Dopiero wtedy zobaczyłem, że ma w ręku pistolet. Koledzy od razu odciągnęli go do apteki, która była po sąsiedzku. Z tą apteką wiąże się też inna historia. Nie mogliśmy z bratem uwierzyć, gdy przez okno zobaczyliśmy Murzyna wchodzącego do środka. 70 lat temu w Warszawie to była sensacja. Długo po wojnie przeczytałem, że to był muzyk, który należał do AK. Miał pseudonim "Ali". Do apteki przychodził z meldunkami. W kamienicy po sąsiedzku powstańcy mieli stanowisko strzeleckie. Przyczepili sobie lustereczko, chyba z samochodu, żeby nie trzeba było wyglądać przez okno w czasie strzelania.

Nosił Pan bruk na barykady?

Nie tylko bruk. Brało się wszystko. Jan Pietrzak, dozorca naszej kamienicy, wynosił stare meble z piwnicy. Ta barykada na Marszałkowskiej bardzo się potem przydała, kiedy trzeba było zatrzymać Niemców uciekających z Małej PAST-y.

W 1944 roku miał Pan 12 lat i był Pan gońcem poczty powstańczej.

Kartka z apelem wisiała w bramie naszego domu - komenda Szarych Szeregów informowała, że organizuje pocztę powstańczą. Zgłosiłem się razem ze starszym o dwa lata bratem. Nasze zbiórki odbywały się przy Wilczej. W drużynie było ok. 40 chłopaków.

Był Pan najmłodszy?

Skądże, byli jeszcze 11-latkowie. Mój niski wzrost miał wpływ na to, że znalazłem się w czwartym, ostatnim zastępie. Z tego powodu miałem problem z wyborem pseudonimu, bo wszystkie "najlepsze" zarezerwowali dla siebie starsi koledzy. Byłem też trochę zły na brata, bo on wziął sobie "Gryfa". Chciałem taki pseudonim, bo pochodziliśmy z Pomorza. Moim drużynowym był 16-letni Jurek. Przeżył powstanie, a po wojnie został architektem.

Jak wyglądała praca powstańczej poczty?

Listy i meldunki roznosiliśmy w rejonie Śródmieścia. Na kamienicach siedzieli "gołębiarze", czyli niemieccy snajperzy. Przez Aleje Jerozolimskie biegło się jak najszybciej. Trzeba też było uważać na reflektory. To była niebezpieczna gra, ale dla inteligentnych ludzi.

Który moment w czasie powstania był dla Pana najtrudniejszy?

Przyszliśmy jak zwykle na zbiórkę przy Wilczej i nagle w środku budynku wybuchł pożar. Zajął się skład butelek z benzyną, przechowywanych na parterze. Nie był to efekt ataku Niemców. Chyba ktoś nieopatrznie wyrzucił niedopałek. Uciekaliśmy na czwarte piętro. Oczy zasłaniał gryzący dym, nie mogłem oddychać. Dwóch chłopaków wyskoczyło z trzeciego piętra na bruk. Jeden złamał nogę. Ja na czwartym piętrze wyszedłem przez okno za starszym kolegą, nie myśląc o tym, co robimy. Za mną było jeszcze kilku. Szliśmy po gzymsie, trzymając się rękami takiej poziomej rynny. Nie patrzyłem w dół. Po jakichś 20 metrach weszliśmy przez okno do tej części budynku, w której jeszcze nie było ognia.

Pierwsza śmierć, widziana na własne oczy...

To było na placu Trzech Krzyży. Poszliśmy w pięciu do tamtejszego kościoła św. Aleksandra, bo ktoś powiedział, że mogą tam być gotowe trumny. A my potrzebowaliśmy jednej dla naszego druha ps. "Hermes", zabitego przez "gołębiarza". Nie dotarliśmy na miejsce, bo nagle w kościół zaczęła walić niemiecka artyleria. Biegnący powstańcy padali jeden po drugim.

Nie chciał Pan walczyć z bronią w ręku?

Chciałem, jak każdy. Pamiętam taki dzień. Oddziały wycofujące się ze Starego Miasta kanałami przychodziły do nas na Wilczą. Chłopcy byli tak zmęczeni, że padali tam, gdzie stanęli. Śmierdzieli. Dostaliśmy polecenie, żeby oczyścić ich broń. Umiałem wtedy, bez patrzenia, rozłożyć i złożyć pistolet maszynowy. Pamiętam, że któryś z chłopaków postrzelił się przez przypadek w czasie tej pracy, bo nie zauważył, że magazynek nie był pusty. W końcu mieliśmy po kilkanaście lat.

Pod koniec powstania brakowało jedzenia i wody. Jak sobie z tym radziła Pana rodzina?

Przed wybuchem powstania był jakiś pęd do robienia zapasów. Mieliśmy w domu beczkę niemiłosiernie słonej gęsiny, dostaliśmy ją od wujka, który pracował w niemieckich zakładach. Potem tę gęsinę w zasadzie jadł tylko mieszkający wtedy z nami pan Jan Jasiek. Potrzebował mięsa, bo to był wielki chłop, miał ze dwa metry. Jego 16-letni syn, też Janek, zginął w powstaniu. Ojciec nie mógł sobie tego darować. Poza tym, mieliśmy kaszę gryczaną, gotowało się ją na ognisku. Do dziś kaszy nie jadam. Z wodą był większy problem, o czwartej rano trzeba było wstać, żeby stanąć w kolejce. Pompa była na Koszykowej. Miałem z bratem szczęście, bo miejsce naszych zbiórek było blisko domu.

Jaki kolor miało powstanie warszawskie?

Kolor płomienia, tak jak powstanie w getcie, które widziałem z okna. Ale wtedy ogień palił się jednostajnie, a w 1944 roku wybuchał i gasł.

A dźwięki?

Ciągle słyszało się wybuchy. Ptaki usłyszałem dopiero w Miechowie, jak wysiedliśmy z wagonów towarowych pociągu wywożącego ludność cywilną z Warszawy.

W wielu relacjach o końcowej fazie powstania AK-owcy wspominają, że cywile mieli do nich żal za to, co się stało. Za trudne warunki i zrujnowane miasto.

Nie spotkałem się z takimi reakcjami. Dziś mam świadomość, że w powstaniu zginęło 200 tysięcy ludzi, ale nigdy nie myślałem, że nie miało sensu. Szczególnie w trakcie. W sierpniu 1944 roku był w nas wszystkich entuzjazm. Nawet śpiewaliśmy sobie patriotyczne pieśni, ale też "Płonie ognisko w lesie."

Jak z dzisiejszej perspektywy ocenia Pan powstanie?

Takie rozważania pozostawiam publicystom i historykom. Gdy walka się zaczynała, nikt nie przypuszczał, że powstanie może upaść. W czasie kolejnych dni bieżące informacje docierały do nas z opóźnieniem, także o tym, że Rosjanie stoją przed Wisłą. Pod koniec dostaliśmy od dowódcy serię powstańczych znaczków. Odebraliśmy to jako największą nagrodę. Mam je do dziś.

Poznaj Tajemnice Państwa Podziemnego:
"Tajemnice Państwa Podziemnego" to dokumentalny serial historyczny wyprodukowany przez Polska Press Grupę we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Patronem medialnym jest miesięcznik "Nasza Historia".

Tajemnice Państwa Podziemnego - wydanie specjalne Naszej Historii

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia