Tomasz Plaskota: Na pani książkach wychowało się wiele pokoleń, w tym ja, za co serdecznie dziękuję. Czego legendy uczą nas o historii Polski?
Marta Berowska: Na spotkaniach z młodzieżą prezentuję przygotowany przeze mnie program „Legenda w historii. Historia w legendzie”. Dzieci i młodzież chętniej uczą się historii z legend i baśni niż z podręcznika przekazującego suche fakty. Wolą historię otoczoną nimbem tajemnicy i przygody.
Zanim upowszechniło się słowo drukowane, przez kilkaset lat dla pokoleń Polaków źródłem wiedzy historycznej było słowo mówione.
To była wiedza historyczna ubarwiona baśniową opowieścią, którą ktoś przekazywał, np. dziad proszalny odwiedzający miejscowości. Dostawał jedzenie, ciepłe miejsce, a wokół niego siadały dzieci i dorośli, którzy słuchali opowieści ze świata. Także babcie i rodzice przekazywali młodszym pokoleniom ustną opowieść o dawnych dziejach. W ten sposób powstawały legendy o Lechu, Czechu i Rusie, Syrenie, czy o Cyrylu i Metodym.
Czy jest sens oddzielać w legendach prawdę od fikcji?
Nie, ponieważ jest to jedność. Przykładem niech będzie legenda z wojny z bolszewikami w 1920 r., czyli opowieść o Matce Boskiej, która ukazała się nad Ossowem i sprawiła, że bolszewicy rzucili się do ucieczki. Czy ta opowieść nie jest piękna? A przecież nie umniejsza naszego zwycięstwa militarnego pod Warszawą. Faktograficzna informacja na ten temat nie zostałaby przez młodych ludzi tak mocno zakodowana. A połączona z legendą ma pobudzić wyobraźnię i zachęcić do poznawania historii.
Od legend przejdźmy do poezji. Działała pani w grupie poetyckiej Konfederacja Nowego Romantyzmu. Należeli do niej ciekawi ludzie, m.in. Bohdan Urbankowski, Jerzy Tomaszkiewicz, Zbigniew Mikołejko, Tadeusz Mocarski, Tadeusz Andrzej Olszański…
Konfederacja Nowego Romantyzmu powstała w akademiku przy ul. Kickiego w Warszawie zaraz po 1968 r. Była kontynuacją buntu studenckiego przeciwko sowieckiej przemocy i robieniu ludziom wody z mózgu. Łączyła nas silna przyjaźń, wspólne wakacje, wyjazdy na spływy kajakowe, piesze wędrówki. Stanowiła stowarzyszenie przyjaciół poetów, stawiających na samokształcenie. Pomagaliśmy sobie w tworzeniu, wytykaliśmy błędy literackie, w ten sposób wspierając się. Urządzaliśmy sobie wieczory autorskie. Staraliśmy się ciągle rozwijać intelektualnie i literacko, dlatego czytaliśmy stosy książek. Godzinami dyskutowaliśmy o współczesnej Polsce i Europie, o tym do czego dążymy, a do czego nam nie wolno dążyć i jak nas krępuje sowiecka okupacja. Robiliśmy to, chociaż mieliśmy świadomość, że pieniędzy z naszej działalności literackiej nie będzie, a sukcesy – jeśli nadejdą, to raczej późno i rzadko. Mieliśmy również świadomość, że naszą twórczością nie wywalczymy Polsce od razu wolności. Sami narzucaliśmy sobie tryb kształcenia, traktowania władzy, która nas zniewalała, budowania dystansu do rzeczywistości i stworzenia w sobie przekonania, że wolni będziemy wtedy, gdy sami sobie wolność odnajdziemy. Wiedzieliśmy też, że poczucie strachu zakończy naszą wewnętrzną wolność. Chcieliśmy, by nasza poezja nie była o niczym, ale żeby była tzw. zaangażowana. Musieliśmy się zaangażować poetycko w Polskę. Ale nie byliśmy wojskiem, miłość też była dla nas ważna, pisywaliśmy także erotyki. W PRL ukazały się dwa tomy naszych wierszy, publikacje Forum Poetów Hybrydy, a w 1990 r. trzeci już jako Konfederacja Nowego Romantyzmu. Wydaliśmy też antologię naszej twórczości pt. „Przyszłość przeszłości”.
Dlaczego nazwaliście się Konfederacja Nowego Romantyzmu?
Nawiązywaliśmy do polskiego romantyzmu. Nowym Romantyzmem chcieliśmy się przeciwstawić obowiązującym wtedy regułom obecnym w tygodniku „Polityka” i w twórczości młodych poetów z Nowej Fali, których ocenialiśmy jako „literatów kupionych”. Nam, młodym adeptom sztuki literackiej władza narzucała wtedy tematykę twórczości, jako tzw. zaangażowaną w budowanie Polski socjalistycznej. A nam, mówiąc w dużym skrócie, chodziło o możliwość czerpania z romantyzmu Mickiewicza, Słowackiego i Norwida, o kreowanie godności Polaka. Nowy Romantyzm był budowaniem postawy romantycznej w młodym Polaku, który miał być świadomy tego, co robi. Nawet jeżeli politycznie czy ideologicznie czynił coś niezgodnego z ówczesnym prawem, to uważaliśmy, że powinien być świadomy i konsekwentny.
Jak władze PRL podchodziły do waszej działalności literackiej?
Podsłuchiwali nas, kontrolowali, odmawiali możliwości druku. Za przynależność do Konfederacji Nowego Romantyzmu odmawiano nam wydania paszportu, nie mogłam wyjechać na Zachód. Władze „socjalistycznej ojczyzny” nie wypuściły mnie nawet na kilka tygodni. Zdarzały się przesłuchania w pałacu Mostowskich, ale takie szykany nie dotykały tylko mnie.
Podała pani do sądu jedno z wydawnictw. O co chodzi?
W 2009 r. w nieistniejącym już warszawskim wydawnictwie Mozaika kierowanym przez Krzysztofa Wiśniewskiego wydałam zbiór 12 klasycznych polskich legend napisanych wierszowanym językiem. Potraktowałam te opowieści na luzie, z przymrużeniem oka. Chciałam, aby była to przyjemna, wesoła lektura dla dziecka, którą można czytać rytmicznym wierszem łatwo wpadającym w ucho. Zdecydowałam się na publikację w wydawnictwie Mozaika, ponieważ ładnie i starannie wydawali książki w twardej okładce oraz pięknie je ilustrowali. Po wydaniu, szybko sprzedał się cały nakład książki i proces wydawniczy się zakończył. Kilka lat później, przez przypadek w koszu z tanimi książkami w supermarkecie znalazłam książkę zatytułowaną „Legendy polskie” wydaną nakładem wydawnictwa Olesiejuk. Przejrzałam ją. Ze zdziwieniem zobaczyłam, że są tam legendy mojego autorstwa, wydane pierwotnie przez wydawnictwo Mozaika. Na okładce i w środku wykorzystano ilustracje z mojej książki, autorstwa pana Witka Vargasa. Kupiłam ją, bo okazało się, że w środku jest w całości wykorzystana moja książka, zarówno tekst, jak i ilustracje. Publikacja ukazała się bez mojego nazwiska na okładce. Co więcej, ukazała się bez mojej wiedzy i zgody.
Co pani zrobiła po odkryciu tego faktu?
Uznałam, że to kradzież i zgłosiłam się do wydawnictwa Olesiejuk. Próbowałam załatwić sprawę polubownie. Rozmawiałam z redaktor naczelną wydawnictwa, powiedziała, że to ich błąd i zaproponowała zapłacenie mi 3 tysięcy złotych. Powiedziałam, że to za niskie honorarium i udam się z tą propozycją do adwokata. On też uznał, że taka kwota brzmi jak kpina, jak policzek dla autora książki. Wraz z adwokatem napisaliśmy do wydawnictwa pismo przedprocesowe, proponujące załatwienie sprawy polubownie. Prosiliśmy w nim o zaprzestanie drukowania i kolportowania książki, podpisanie umowy ze mną jako autorką i wypłacenie mi wyższego honorarium. Wtedy dowiedziałam się, że nie zrobią tego. Stwierdzili, że mieli prawo wydać książkę, ponieważ otrzymali ją od pierwotnego wydawcy, czyli wydawnictwa Mozaika. I że ja w umowie z Mozaiką wyraziłam zgodę na przekazanie moich praw autorskich majątkowych osobom trzecim. Wystąpiliśmy więc do sądu z żądaniem wypłacenia mi honorarium. Za wydanie książki i za pogwałcenie moich praw autorskich, praw tzw. niezbywalnych.
Co zdecydował sąd?
Uznał, że odrzuca wszystkie moje zarzuty i roszczenia. Stwierdził, że wydawnictwo Olesiejuk mogło wydać moją książkę. Według sądu wydawnictwo prawie nic na książce nie zarobiło, bo wydając ją przez 6 lat w nakładzie 20 tys. rozdawało egzemplarze na prawo i lewo udzielając rabatów. Dodatkowo sąd obciążył mnie kwotą 6 tys. kosztów sądowych i 6 tys. zł na adwokatów strony przeciwnej. Wyrok jest nieprawomocny, ale problem polega na tym, że takich spraw jest dość dużo. Znam dwie autorki, które dotknął podobny proceder. Nie chciały iść do sądu i szarpać się z wydawcami. Generalnie autorzy są traktowani źle przez wydawców. Płaci nam się upokarzające niskie honoraria. Za obecność naszych książek na rynku, my, autorzy, płacimy wysoką cenę. Ale najgorsze jest to, że każdy wydawca może nasze książki brać i wydawać, zarabiać na tym i nie płacić nam. Nie zgadzam się na to, tak jak z rażącą niesprawiedliwością w sądzie.