W piękny słoneczny dzień, 5 sierpnia 1944 roku, pod bramę fabryki Ursus Niemcy spędzili jak bydło kilkuset mieszkańców Woli i Śródmieścia. Z mieszkań i piwnic wywlekali ludzi ogniem i granatami. Wśród stada prowadzonego na rzeź szła Wanda Lurie, wyprowadzona z piwnicy przy Wawelberga razem z trójką małych dzieci. Wanda była w ostatnim miesiącu ciąży.
Do Ursusa wpychali po sto osób. Zza płotu słychać było błagania, jęki, a potem strzały. Wanda trzymała się z tyłu, wycofywała się w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabiją. Zabijali.
Ona była w ostatniej grupie. Na dziedzińcu fabryki hitlerowcy z niemiecką dokładnością dzielili ludzi na czwórki i tak rozstrzeliwali, taśmowo, jedną po drugiej. Wanda próbowała się ratować. Mocno trzymała dzieci. Błagała o pomoc jednego z Ukraińców z oddziału tzw. Hiwisów, dała mu trzy złote pierścionki. Niemieckiemu żandarmowi bezskutecznie przypominała o honorze oficera.
Pierwszą kulę dostał 11-letni syn Wandy. Potem ona i dwójka młodszych dzieci. Wanda wylądowała wśród setek trupów. Przeżyła. Pocisk przeszedł przez dolną część czaszki, wyszedł przez lewy policzek. Razem z kulą wypluła zęby, dostała krwotoku ciążowego. Na pół przytomna, leżąc widziała kolejne egzekucje, które ustały dopiero o zmierzchu. Przywalona czterema ciałami słyszała, jak oprawcy bawili się, pijąc wódkę i śpiewając piosenki. Albo jak rabowali zmarłych i dobijali tych, którzy się jeszcze ruszali. Kolejne kule raniły ją w nogę. Ktoś zdjął jej z ręki zegarek. Po dwóch dniach samotnego konania, wydostała się spod trupów i poczuła, że dziecko, które nosi w brzuchu ciągle się rusza. Wyczołgała się na ulicę, gdzie ponownie wpadła w ręce Niemców. Żandarmi popędzili ją do kościoła św. Wojciecha przy Wolskiej.
"Kościół był już zapełniony ludnością Warszawy z różnych dzielnic. Leżałam przez parę dni przy głównym ołtarzu. Żadnej pomocy nie udzielono. Jedynie współtowarzysze niedoli podali mi tylko trochę wody. Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi lub chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, stąd do szpitali w Komorowie i Podkowie Leśnej" - zeznawała po wojnie przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie.
W Podkowie 20 sierpnia urodził się jej syn, którego uratowała nadludzkim wysiłkiem. Nazwała go Mścisław. On po latach nazwie ją "Polską Niobe".
Dlaczego ja?
Mścisław ma dokładnie tyle samo lat, co powstanie. O ile jego matka była jednym z niewielu świadków rzezi ludności cywilnej, jakiej hitlerowcy dokonali na Woli w dniach 5-7 sierpnia, on jest żyjącym symbolem tego, co po powstaniu zostało w nas wszystkich. W potomkach i rodakach warszawiaków, którzy za szaleńczy bunt w 1944 roku zapłacili śmiercią. Mścisław Lurie wielokrotnie zadawał sobie pytanie: "Dlaczego ja?". I tak jak biblijny Hiob, nie otrzymał odpowiedzi.
- Wygołocili mi całą rodzinę. Wszystkich, których nawet nie zdążyłem poznać i pokochać - mówi dzisiaj z rezygnacją w głosie. Ten los spadł niestety na tysiące innych, którzy przetrwali tę hekatombę. I tak jak oni, Mścisław musiał jakoś wyjść z piekła, jakie dopalało się w zgliszczach zniszczonego kraju.
- Niewiele pamiętam z dzieciństwa oprócz strachu. Nauczyłem się mówić dopiero jako pięciolatek - opowiada. Lekarze z komisji badania zbrodni niemieckich pisali o nim: "Syn poszkodowanej jest nerwowy i źle sypia". - Do dziś boję się ciemności. Panikuję na widok munduru.
Po wojnie przeżył straszliwą biedę. "Czasem jedliśmy chleb, a czasem trzeba było jeść zielsko" - wspomina. Przeżył śmierć ojca, powstańca i przedwojennego bogatego przemysłowca, który w nowej Polsce nie odzyskał ani zdrowia, ani majątku zostawionego na Wschodzie (ojciec urodził się na Białorusi) i w spalonej, zrównanej z ziemią Warszawie. Bolesław Lurie był chemikiem, przyjaźnił się z prezydentem Mościckim, miał w stolicy dobrze prosperującą sieć sklepów. A po wojnie dostał najniższą rentę - 252 zł. Średnia pensja była ponad dwukrotnie wyższa. Matka, wyniszczona katuszami, które przeszła, pracowała dorywczo, żeby wyżywić syna i młodszą córkę Bożennę. Z każdym rokiem niedołężniała, wymagała coraz staranniejszej opieki, bo dawne rany przynosiły coraz większe cierpienie. Zmarła w 1989 roku. Dożyła 79 lat.
- Trudno opisać, co wtedy czułem. Gdyby nie bohaterstwo tej kobiety, nie byłoby mnie na świecie - mówi Mścisław łamiącym się głosem. - Powstanie zostawiło ślady nie tylko na jej zdrowiu. Matka, którą znałem, była sucha, ascetyczna, bezprzymiotnikowa. Wiem, że przed wojną była zupełnie inną osobą - otwartą i radosną. Ale jak się cieszyć, gdy część jej życia, jej kobiecości została zgładzona? Ona nigdy się z tym nie pogodziła.
Jakby plag zrzuconych na jego rodzinę było mało, Mścisław sam stracił dwoje własnych dzieci. Okrucieństwo losu, który naznaczył go przed urodzeniem, wróciło, gdy próbował ułożyć swoje dorosłe życie. Jego pierworodny żył tylko 77 dni. Córka zmarła dzień po narodzinach. Hiob-Polak znów pytał: "Dlaczego ja?". I znów nie usłyszał odpowiedzi. Do dziś stara się o grupę kombatancką, która przynajmniej gwarantowałaby mu bezpłatne leki, na które obecnie ledwo starcza mu pieniędzy. ZUS nie przyznał mu pierwszej grupy inwalidzkiej. Mścisław od lat odbija się od urzędów, urzędników, druczków i komisji.
Zbuntowane miasto było, od ołowiu płuco zgniło
Wśród opinii o powstaniu warszawskim nie brakuje tych krytykujących beznadziejną walkę, która zdruzgotała Polskę i Polaków na lata. Mimo ofiar, mimo utraconego rodzeństwa, dzieciństwa i jego beztroski, Mścisław Lurie wierzy jednak w chwalebny i słuszny heroizm tego zrywu. I raz jeszcze przywołuje swoją matkę, która też znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Też przeciwstawiła się wyrokowi śmierci i jakimś cudem przetrwała.
- Patriotyczna więź jest trochę jak więź między matką a synem. Niewytłumaczalna, metafizyczna. Tak samo nie da się tłumaczyć cudu, którego doświadczyłem. Skoro Bóg to nas wyznaczył do cierpienia, takie życie darowane albo raczej wyrwane ze szponów śmierci ma inną wartość - uważa.
Tak jak niepodległość buszująca w gruzach zmasakrowanej stolicy.
Wanda nigdy nie była w stanie opowiadać o tym, co ją spotkało. Kilka razy zeznawała przed komisją badającą zbrodnie nazistów, ale potem rzadko sięgała w głąb bolesnych wspomnień. Synowi opowiedziała tylko część swojej wstrząsającej historii. Resztę Mścisław poznał dzięki spisanym zeznaniom, książkom, zdjęciom i relacjom innych świadków. Docieranie do własnego dziedzictwa, do naszych nadwątlonych korzeni, tyle że w wymiarze narodowym to przecież nasz uniwersalny problem. Choć minęło tylko 65 lat, trauma zatarła ślady i spowodowała odrzucenie wielu kwestii istotnych dla naszej tożsamości.
- Matka nie była w stanie wracać do przeszłości. A ja nie byłem w stanie pytać - wyjaśnia Mścisław. - Później szukałem swojej rozrzuconej rodziny na całym świecie, we Francji i Ameryce. Brzmienie mojego nazwiska jest nieprzypadkowe - mój prapradziadek służył w armii napoleońskiej. Ale braterstwo krwi czasem mniej łączy ludzi od wspólnych losów. Tylko my, dzieci wojny, rozumiemy się bez słów.
Bo liczy się życie
Również bez słów Mścisław zdusił w sobie zakodowaną genetycznie mękę. Już jako czternastolatek postanowił sobie, że zostanie chemikiem. Jak ojciec. Skończył studia, napisał doktorat. Ukończył też pedagogikę, na której zresztą również obronił pracę doktorską. Przez długie lata pracował w Instytucie Kształcenia Nauczycieli. Ożenił się. Cztery lata przed śmiercią matki, los dał mu córkę. Dziś 23-letnia Monika studiuje w Szkole Głównej Handlowej. Ojciec chce, żeby przede wszystkim była szczęśliwa.
- To mój skarb, perła z ewangelii. Dzięki niej czuję się trochę jak dinozaur tego świata. Ale to daje mi trochę spokoju - żartuje. - Życzę jej, żeby nigdy nie musiała się bać. Kilka lat temu opowiedziałem jej historię moją i mamy. Musiała wiedzieć, ale wyjaśniłem, że dla niej to nie może być temat pierwszorzędny. Bo liczy się życie. Najpierw trzeba żyć, żeby móc spojrzeć w przeszłość i wyciągnąć z tego wnioski.
Ofiara przeżyła kata
Znacznie trudniej przychodzi to tym, których niezawinionym nieszczęściom nigdy nie zadośćuczyniono. W dniach 5-7 sierpnia 1944 roku na Woli i w północno-zachodniej części Śródmieścia Warszawy zamordowano łącznie prawie 60 tysięcy ludzi. Rozkazy Hitlera i Himmlera: "Nie brać jeńców, wszystkich zabić" bezwzględnie wypełniały oddziały dowodzone przez generała policji i Waffen SS, Heinza Reinefartha. W skład jego grupy bojowej wchodziły znane z niezwykłego okrucieństwa grupy Dirlewangera i RONA. W trakcie sierpniowej rzezi mordowano bez wyjątku - dzieci i starców, księży i zakonnice, lekarzy i chorych, mężczyzn i kobiety. W jednym z raportów do dowództwa, Reinefarth donosił z troską, że nie ma już amunicji do dalszych egzekucji. 19 sierpnia 1944 r. Reinefarth znalazł czas na wysłanie przesyłki do Reichsführera SS Heinricha Himmlera. Z dedykacją: "Reichsführer! Z naszych warszawskich łupów wojennych pozwalam sobie przesłać Panu dwie paczuszki herbaty wraz z najlepszymi życzeniami. Heil Hitler, Wielce oddany, Pański Reinefarth".
Prowadzona przez niego masakra w okupowanej Warszawie zszokowała nawet zaprawionego w bezwzględnym zwalczaniu partyzantki Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, generała Waffen SS, który dowodził akcją tłumienia powstania. Na jego rozkaz, ludobójstwo zostało zatrzymane, choć wynikało to raczej z chłodnej kalkulacji, niż rzeczywistych szlachetnych pobudek.
Co stało się po wojnie z Reinefarthem? Zaraz po jej zakończeniu, władze polskie zażądały od Brytyjczyków i Amerykanów ekstradycji zbrodniarza, jednak alianci uznali, że może on być przydatny w procesach norymberskich i odmówili spełnienia prośby. Chociaż został później aresztowany w Niemczech, sąd w Hamburgu szybko zwolnił go z… braku dowodów. Wtedy oprawca odpowiedzialny za śmierć dziesiątek tysięcy ludzi, rozpoczął w RFN polityczną karierę. W 1951 roku został wybrany burmistrzem miasta Westerland na popularnej wśród turystów wyspie Sylt. W 1962 roku zdobył mandat w landtagu w Szlezwiku-Holsztynie, a pięć lat później, po zakończeniu kadencji, otworzył kancelarię prawniczą. Władze RFN nigdy nie zgodziły się na jego ekstradycję. Co więcej, przyznano mu nawet generalską rentę.
- To skandal, z którego skali nawet nie zdajemy sobie sprawy. Z moich informacji wynika, że część bandytów Reinefartha do dziś bezkarnie żyje w Niemczech - irytuje się Mścisław Lurie. - Jemu się udało, bo był bogaty, był cwanym prawnikiem, a poza tym, land, w którym się osiedlił tak naprawdę tylko udawał, że ściga zbrodniarzy wojennych.
Symboliczne w tym wszystkim jest to, że ofiara Reinefartha, Wanda Lurie przeżyła swojego kata. Wobec poczucia braku sprawiedliwości dziejowej to dla wielu symbol mało przekonywujący, ale jak powtarza, cudownie ocalony syn Polskiej Niobe, liczy się tylko życie.
- Zawsze zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybym spotkał Reinefartha twarzą w twarz. I do dziś nie wiem. Może bym mu napluł w twarz, może bym zabił, może przebaczył… - rozmyśla Mścisław.
Ocalić od zapomnienia
Dla niego ważniejsze od szukania kata stały się starania o upamiętnienie niezwykłego bohaterstwa swojej matki. W dążeniu unieśmiertelnienia Polskiej Niobe znalazł cel donioślejszy niż trwanie w bezsilnym pragnieniu zemsty. Napisał książkę o Wandzie Lurie. Dzięki jego wytrwałości, w Warszawie, w pobliżu kolonii Wawelberga oraz ulic Wolskiej i Górczewskiej stanął skwer nazwany imieniem matki. Marzył o Pokojowej Nagrodzie Nobla dla niej, rozpytywał o możliwości beatyfikacji i patronowania którejś ze stołecznych szkół. W związku ze zbliżającymi się uroczystościami rocznicowymi, prawdopodobnie w imieniu mamy odbierze Order Orła Białego. Mówi, że coraz mniej czasu zostało mu, żeby postać Polskiej Niobe ocalić od zapomnienia. Bo tak jak pierwsze pokolenie urodzone w wolnej Polsce zbuntowało się przeciwko okupantowi, tak ona przeżyła wyrok śmierci, dając życie pierworodnemu powstania warszawskiego. On przypomina nam, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy tymi powstańcami. Przynajmniej powinniśmy być.
Poznaj Tajemnice Państwa Podziemnego:
"Tajemnice Państwa Podziemnego" to dokumentalny serial historyczny wyprodukowany przez Polska Press Grupę we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Patronem medialnym jest miesięcznik "Nasza Historia".