Zabawy chłopca w gruzach spalonego miasta

Edmund Flisikowski jako sześciolatek. Gdańskim zwyczajem było robienie na pamiątkę rozpoczęcia nauki w szkole zdjęć z tutą słodyczy
Edmund Flisikowski jako sześciolatek. Gdańskim zwyczajem było robienie na pamiątkę rozpoczęcia nauki w szkole zdjęć z tutą słodyczy zbiory E. Flisikowskiego
Niełatwo było być Polakiem w Wolnym Mieście Gdańsku, ale i po wojnie nie mieli oni łatwego życia. Przekonał się o tym Edmund Flisikowski

Dla Edmunda Flisikowskie-go życie jest nieustanną wędrówką przez Gdańsk. Przed wojną przemierzał miasto drobnym, dziecięcym krokiem od domu przy Podwalu Staromiejskim do szkoły przy ulicy Ułańskiej. Na emeryturze, od lat 90., służył turystom jako przewodnik. Jego oprowadzanie upodobali sobie szczególnie goście z Niemiec. Dla nich pan Edmund był bowiem łącznikiem z miastem Danzig, które musieli opuścić w roku 1945. A że rolę cicerona pełnił Polak…

Nadzieja na lepsze życie

- Ano Polak - potwierdza coś, co niby jest oczywistością, chociaż nie przez wszystkich rozumianą. - Ileż to razy słyszałem, że w Gdańsku przed wojną nie było żadnych Polaków! Nasi to mówili. Przyjezdni. Za każdym razem trzeba było tłumaczyć, że w Wolnym Mieście Polaków nie brakowało.

Większość przybyła nad Motławę w międzywojniu albo nawet przed Wielką Wojną. Szukali lepszego życia. Marzyli, że uda się im zahaczyć w stoczni, otworzyć warsztat rzemieślnicy albo szli na służbę w domach zamożniejszych gdańszczan.

Przybyszami byli także rodzice pana Edmunda, którzy pojawili się tu w latach 20. Matka, Joanna, pochodziła z Pączewa pod Skórczem, ojciec - z Ełganowa, które notabene pozostawało w granicach Wolnego Miasta. Poznali się na polskiej zabawie w Straszynie i szybko - jak to się mówi - przypadli sobie do gustu. Wkrótce na świecie pojawiły się dzieci, w tym oczywiście pan Edmund, a urodził się on w roku 1932.

Żyliśmy skromnie, ale na chleb nie brakowało - wspomina gdańszczanin. - Matka pracowała w urzędzie pocztowym w Nowym Porcie, który obsługiwał przesyłki zamorskie. Ojciec, po trochu ślusarz, po trochu kowal, został zatrudniony w Danziger Werft - Stoczni Gdańskiej, a potem zaczął robić na kolei. Awansował na starszego rewidenta. Sprawdzał stan techniczny wagonów.

Mieszkając w Wolnym Mieście, Flisikowscy nie wyparli się swojego pochodzenia, choć naciski, zwłaszcza od lat 30., były coraz silniejsze. Pan Edmund pamięta nawet, jak próbowano zniechęcić rodziców do posyłania go do szkoły polskiej.

- Szkoła przy Ułańskiej była prowadzona przez władze Wolnego Miasta. Zacząłem do niej chodzić w trzydziestym ósmym, mając sześć lat. Ale im bliżej było wojny, tym coraz mniej uczniów przychodziło na lekcje. Niemcy przekonywali, że nie ma sensu posyłać tu dzieci - tłumaczy pan Edmund. - Ze mną było podobnie. Argumentem za wypisaniem mnie miało być to, że miałem kawał drogi z Podwala Staromiejskiego.

Rodzice twardo obstawali przy swoim, choć rzeczywiście wędrówka za Motławę była dla malucha nie lada wyzwaniem. Z drugiej jednak strony, była też atrakcją. Chłopiec mógł pooglądać witryny wystaw, przyjrzeć się ludziom, zachwycić życiem miasta. Niedogodnością było tylko to, że trzeba było dźwigać chlebak ze szkolną wyprawką. Nawet wojna tego nie zmieniła.

Zanim nadejdzie zagłada

Patrząc z perspektywy czasu, Edmund Flisikowski nie wątpi, że jego ojciec, August, miał dużo szczęścia. Kiedy 1 września w Gdańsku polowano na Polaków, akurat miał wolne. W pracy miał się stawić następnego dnia, jednak rozsądek podpowiedział mu, że lepiej będzie, jak się ukryje. Zaszył się więc u krewnych na Kociewiu. Niestety, w ręce hitlerowców wpadł jego brat, Józef. Aresztowany, trafił do obozu w Maćkowach, potem do Sachsenhausen, Dachau i znowu do Sachsenhausen. Na tym jednak skończyły się przenosiny. Rodzina otrzymała tylko zawiadomienie z obozowej komendantury, że więzień "rozchorował się" i umarł.

- Kiedy ojciec zniknął, matki nie zatrzymano, nie zostaliśmy też wysiedleni. Być może dlatego że brat i siostra byli akurat chorzy na odrę, której w tamtych latach bardzo się bano - mówi pan Edmund. - W każdym razie mogłem wrócić do szkoły, choć oczywiście tym razem już niemieckiej.

Nawiasem mówiąc, z tą nauką była niezła kołomyja. Na Ułańskiej chłopiec chodził już do klasy drugiej. Niemcy przenieśli go z powrotem do klasy pierwszej, ale jeszcze w tym samym roku zorientowali się, że jest zdolny, pojętny, potrafi też pisać w stylu łacińskim, który Niemcy dopiero wprowadzali do szkół. Dzięki temu przeskoczył do klasy trzeciej. Potem dostał się do gimnazjum. Mieściło się w ono budynkach Conradinum, czyli całkiem blisko domu, w którym w czasie wojny mieszkała rodzina pana Edmunda.

- Z Podwala Staromiejskiego przenieśliśmy się na dzisiejszą aleję Legionów, w okolice hali sportowej, czyli późniejszej Opery Bałtyckiej. Było tam coś w rodzaju gospodarstwa ze sporym domem i stodołą. Tam też przeżyliśmy zdobycie Gdańska.

Wanna z nieboszczką

Nadejście krasnoarmiejców nie było niespodzianką. Zostało zapowiedziane. W marcu 1945 roku nad portem i miastem często można było zobaczyć radzieckie samoloty, tężała kanonada dział. Front zbliżał się nieubłaganie, a wraz z nim wojsko, niekiedy egzotyczne, jak kozacy, którzy ze swoimi konikami pojawili się w Wielkiej Alei Lipowej.

- Wyglądali identycznie jak kozacy z Armii Czerwonej, którzy przyszli później, tylko że zamiast gwiazd, nosili na papachach niemieckie gapy - tłumaczy pan Edmund.

Ale ani oni, ani Niemcy nie zdołali zatrzymać Sowietów, którzy niczym huragan przemknęli przez Wrzeszcz i wdarli się do centrum Gdańska. Przez wiele dni ogień trawił skarby tysiącletniego miasta.

Pamięć 13-latka jest bardziej wrażliwa niż dorosłego, rejestruje więcej obrazów. Także takich, których dziecko nie powinno oglądać, jak gwałty, śmierć, podpalenia. Pan Edmund widział to wszystko. Był świadkiem, jak płonie mieszkanie jego rodziny. Stało się to 30 marca, kiedy walki w większej części Gdańska już ustały, a nad Dworem Artusa powiewała flaga biało-czerwona.

- Musieliśmy szukać dla siebie nowego kąta. Zaczęliśmy więc błąkać się po okolicy. Trafiliśmy na Jesionową, która znajduje się na drugim końcu Wrzeszcza. Po drodze oglądaliśmy zniszczenia i trupy, a tych było dużo. Wśród zabitych rozpoznałem matkę mojego kolegi.

Na rozpaczanie nie było czasu. Żywi musieli się bowiem troszczyć przede wszystko o siebie.
Największym problemem było zdobycie jedzenia. Wprawdzie Rosjanie urządzili punkt żywieniowy na placu przed dzisiejszą Wyższą Szkołą Turystyki i Hotelarstwa, to jednak nie wystarczyło, dlatego w poszukiwaniu prowiantu trzeba było przetrząsać domy, choć zdarzało się, że pomoc okazywali też sołdaci.

- Rosjanie lubili dzieci - przyznaje pan Edmund. - Udawało mi się na przykład załatwić u nich mleko. A jeśli do tego przytaskałem z bezpańskich piwnic słoiki z zaprawami, to można już było jakoś głód oszukać.

Przy okazji tych wypraw znajdowało się wiele innych przydatnych rzeczy. Czasami jednak wędrowanie po domostwach kończyło się nieprzyjemne.

- Nie mieliśmy się w czym myć, więc matka poprosiła, żebym poszukał wanny. I znalazłem, ale na jej brzegu leżała głowa martwej kobiety. Zanim wziąłem wannę, musiałem ją odsunąć.

Część zdobyczy była przeznaczona na handel, przy czym bywało i tak, że to, co pan Edmund przyniósł do domu, zabierali potem... Polacy. Szabrownicy przyznali sobie prawo do rekwirowania wszystkiego, co uznali za godne uwagi.

- Dla nich nie byliśmy rodakami, tylko "autochtonami", elementem podejrzanym, w zasadzie niemającym praw - przyznaje gdańszczanin. - Niewielu rozumiało naszą sytuację, a może po prostu udawało, że nie wie, kim jesteśmy.

Jedną z osób życzliwie ustosunkowanych do gdańskich Polaków był Zbigniew Rynduch, organizator i dyrektor II Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Władysława Pniewskiego, który przed wojną kierował pracownią polonistyczną i biblioteczną w Gimnazjum Polskim w Gdańsku. Edmund Flisikowski do dziś przechowuje podpisane przez niego zaświadczenie, potwierdzające naukę we wrzeszczańskim gimnazjum.

- Matka kazała mi stale je nosić przy sobie, bo na ulicach Sowieci łapali i wywozili młodych chłopaków - wspomina mężczyzna. - NKWD na przykład zatrzymało mojego ojca, który nie zdążył wrócić przed wieczorem do domu. Matce udało się w końcu wyciągnąć go z aresztu, ale musiała się przy tym nieźle nagimnastykować.

W tych pierwszych miesiącach po zdobyciu Gdańska było więc straszno, ale jednocześnie chłopaki mieli frajdę. Bawili się bowiem w sposób, jaki możliwy jest tylko na wojnie albo tuż po niej, tzn. sięgali po amunicję i niewybuchy. Najlepszą zaś rozrywką były zakłady przy... wysadzaniu kominów w zniszczonych budynkach. Wystarczyło nasypać prochu do popielnika (ten zawsze się uratował z pożogi), a potem z pewnej odległości ładunek podpalić i czekać, aż huknie. Wygrywał ten, kto przewidział, w którą stronę komin się przewróci.

Była to oczywiście zabawa wielce ryzykowana. Jeden z kolegów pana Edmunda stracił przy niej trzy palce, choć zdarzały się również większe tragedie. Od czasu do czasu opowiadano przecież o dzieciach rozerwanych przez miny albo przez niewybuchy. Ale jednocześnie im dalej było od marca '45, tym robiło się bardziej spokojnie. Miasto nabierało kształtów, przybywało ludzi, z drugiej jednak strony - coraz trudniej było rozpoznać w Gdańsku miasto sprzed zagłady, z czasów, gdy Edmund Flisikowski przemierzał je codziennie w drodze do szkoły przy ulicy Ułańskiej.

Marek Adamkowicz

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia