Brutalna pacyfikacja protestów Poznańskiego Czerwca. Kto poniósł odpowiedzialność?
Portal i.pl zapytał historyka dr. Rafała Kościańskiego z Instytutu Pamięci Narodowej o to, kto poniósł odpowiedzialność za protesty w Poznaniu w 1956 roku oraz jak władze ukarały protestantów. Jak wskazał dr Rafał Kościański demonstranci po stłumieniu buntu mieli świadomość, że mogą ponieść najwyższy wymiar kary.
- Oczywistym dla wszystkich było to, że wobec robotników biorących udział w działaniach protestacyjnych w czerwcu 1956 roku zapadną bardzo surowe wyroki. Wszyscy mieli doświadczenie dziesięciolecia powojennego, oraz tego, że ówczesna władza rozprawiała się ze swoimi przeciwnikami w sposób niezwykle brutalny. Od 1944-1945 roku obowiązywały przepisy, które pozwalały skazać na wieloletnie więzienie, a nawet na karę śmierci osoby, które przechowywały broń. Sytuacja wyglądała tak, że robotnicy broni użyli przeciwko władzy ludowej. Jeśli chodzi więc o konsekwencje dla robotników i uczestników wydarzeń Poznańskiego Czerwca, dla wszystkich były one oczywiste. Zarówno dla władzy, społeczeństwa, jak i zachodnich obserwatorów pewne było to, że w Wielkopolsce zapadną wyroki śmierci i na taki właśnie scenariusz się przygotowywano - powiedział w rozmowie z portalem i.pl dr Rafał Kościański z IPN.
Jak wyglądały procesy protestantów?
Dr Rafał Kościński w rozmowie z portalem i.pl wyjaśnił również, jak wyglądały procesy protestujących oraz jakie wyroki usłyszeli ci, którzy zostali przez służby bezpieczeństwa zidentyfikowani.
- Procesy rozpoczęły się pod koniec września. 27 września 1956 roku rozpoczęły się dwa procesy. Tak zwany "proces trzech", przeciwko trzem osobom, wobec których głównym zarzutem było uczestnictwo w linczu na funkcjonariuszu UB, którego rozpoznano na ulicy Poznania. Był to Zygmunt Izdebny, a rozpoznano go, ponieważ w mundurze szedł wtedy do pracy. W tłumie pojawiła się plotka, że jest to człowiek, który rzekomo strzelał do kobiety i dziecka. Demonstranci ruszyli za nim w pogoń. Tłum dopadł go w pobliżu dworca głównego i tam dokonał na nim linczu. Wśród uczestników tego wydarzenia rozpoznano te trzy osoby. W tym samym dniu rozpoczął się również tzw. "proces dziewięciu", czyli proces ludzi oskarżonych o atak na gmach UB. W pierwszym przypadku "procesu trzech" zapadły wyroki od 4 do 4,5 roku więzienia. W przypadku "procesu dziewięciu" dwie osoby uniewinniono, a wobec pozostałych zastosowano kary od 2 do 6 lat więzienia. Trzeci proces, "proces dziesięciu", rozpoczął się, ale nie zakończył się prawomocnym wyrokiem sądu - wyjaśnił dr Rafał Kościański.
Portal i.pl zapytał również o to, dlaczego ówczesne sądy, które dotkliwie karały każdy wyraz sprzeciwu wobec władzy, nie zdecydowały się na ukaranie protestujących najcięższym wyrokiem, jakim był wyrok śmierci. Jak wyjaśnił dr Rafał Kościański dużą rolę odegrali przy tym adwokaci, którzy bardzo mądrze prowadzili postępowanie.
- Adwokaci bardzo mocno akcentowali to, że nie ma żadnego potwierdzenia, że osoby oskarżone rzeczywiście brały udział w linczu na Zygmuncie Izdebnym, a ilość osób biorących udział w tym wydarzeniu była zdecydowanie większa. Proces był prowadzony ze strony adwokatów bardzo dobrze i prokuratura nie była w stanie tak naprawdę udowodnić tego, że ci ludzie mili decydujący wpływ na śmierć Izdebskiego. Ponadto procesy były transmitowane przez radio, przez co społeczeństwo stało się uczestnikiem tych wydarzeń - powiedział specjalista z Instytutu Pamięci Narodowej.
Czy pacyfikujących spotkał wymiar sprawiedliwości?
Dr Rafał Kościński powiedział również o tym, jak wymiar sprawiedliwości traktował osoby odpowiedzialne za brutalną pacyfikację protestów. Jak wyjaśnił w rozmowie z portalem i.pl, nikt z odpowiedzialnych za to osób nie poniósł odpowiedzialności.
- Jeżeli mówimy o ludziach, którzy brali udział w pacyfikacjach, to trzeba podkreślić, że były one przeprowadzone przez regularne siły wojska polskiego. Za wprowadzenie dwóch dywizji pancernych przeciwko protestującym odpowiadały głównie trzy osoby. Byli to minister obrony narodowej Konstanty Rokosowski, jego zastępca gen. Stanisław Popławski i gen. Wsiewołod Strażewski. Wszystkich łączyło to, że byli oficerami armii czerwonej i po 1944 roku zostali skierowani do Wojska Polskiego. Cała trójka była odpowiedzialna za to, co wydarzyło się na ulicach Poznania. Wszyscy zostali docenieni za "wykonanie dobrej roboty" i oczywiście żaden z nich nie poniósł odpowiedzialności - powiedział w rozmowie z portalem i.pl historyk.
Awans zamiast kary, kara za brak odpowiedniego działania
Dr Rafał Kościański zwrócił również uwagę na to, jak wymiar sprawiedliwości podchodził do osób sprawujących ważne funkcje w Poznaniu. Jak zaznaczył historyk kariera osoby, która zabroniła strzelania do protestujących niemal natychmiastowo się zakończyła. Osoba, która wydała natomiast rozkaz otwarcia ognia w stronę demonstrantów, została przez władze doceniona za "odpowiednie działanie".
- Warto zwrócić jednak uwagę na dwie osoby. Jedną z nich jest szef Urzędu Bezpieczeństwa w Poznaniu, ówczesny major Feliks Dwojak oraz naczelnik więzienia przy ul. Młyńskiej Marian Lewandowski. Lewandowski spotkał się z sytuacja, kiedy część protestantów podeszła pod więzienie i domagała się uwolnienia demonstrantów, którzy rzekomo mieli być aresztowani. To była jednak pogłoska, która była nieprawdziwa. Naczelnik nie miał żadnych wskazówek, jak postępować z protestującymi. Zarządził ostre pogotowie, podwoił straże, a od przełożonych nie otrzymał informacji czy na wypadek zagrożenia użyć broni palnej. Wobec tego nie wydał takiego polecenia. Dzięki temu protestanci weszli wtedy do więzienia, rozbroili strażników i zabrali broń, której użyli podczas ataku na Urząd Bezpieczeństwa. W ocenie władzy Marian Lewandowski nie spełnił zadań, które zostały mu powierzone. Próbowano rozpocząć wobec niego postępowanie dyscyplinarne lub sądowe, które ostatecznie nie doszło do skutku. Kariera tego pana w resorcie więziennictwa została jednak zakończona - powiedział w rozmowie z portalem i.pl dr Rafał Kościański.
- Jeżeli chodzi o Feliksa Dwojaka, czyli szefa Wojewódzkiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu, z którego okien padły pierwsze strzały do demonstrantów, to już w lipcu otrzymał awans na podpułkownika, a jego kariera w żaden sposób nie została wyhamowania. Człowiek, który odpowiadał za to, że jego ludzie strzelali do demonstrantów, żadnych konsekwencji nie poniósł. Z resortu odszedł dopiero w kwietniu 1990 r. Ten, który podjął decyzję o niestrzelaniu, karierę wstrzymał sobie sam - wskazał historyk z Instytutu Pamięci Narodowej.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Portal i.pl codziennie. Obserwuj i.pl!
dś