"Iwaszkiewicz należał do pokolenia ludzi, którzy sami radzą sobie ze sobą"

Jarosław Iwaszkiewicz podczas Kiermaszu Książki na Placu Defilad w Warszawie, 1975 rok
Jarosław Iwaszkiewicz podczas Kiermaszu Książki na Placu Defilad w Warszawie, 1975 rok NAC, 44-27-18
Anna Król, autorka książki "Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie", mówi o tym, co przez lata pozostawało przemilczane na temat pisarza. O miłości, samotności i tajemnicach

Do dawnego domu Iwaszkiewiczów w Stawisku wpadła pani podobno tylko na krótką wizytę...
Tak miało być. Jesienią 2012 roku czytałam akurat "Dzienniki". Chciałam odświeżyć sobie pewne historie. Chwilę później poznałam ludzi, którzy piszą o Iwaszkiewiczu, a jeszcze później zapragnęłam, żeby pisarz został jednym z głównym bohaterów edycji festiwalu literackiego Big Book, którego jestem dyrektorką. To był czas, kiedy zaczęłam uważniej przyglądać się pisarzowi. Tak jedno wrześniowe popołudnie w Stawisku zamieniło się w cotygodniowe powroty. I książkę.

Ma pani w pamięci moment, który utwierdził ją w przekonaniu, że te wizyty zakończą się książką?
Po wielu wizytach w Stawisku poruszałam się po muzeum odmiennym rytmem niż zwiedzający. Zyskałam inny status, dopuszczano mnie do wielu niedostępnych normalnie miejsc, nie robiąc sobie wiele z tego, że interesuje mnie zawartość szuflad, szaf, że przyglądam się starym ubraniom. Pani Zosia Dzięcioł, wieloletnia gosposia Iwaszkiewiczów, a także dobry duch tego domu, dziś pracująca w Stawisku, była cenną pomocą. Pamiętam, jak poszłyśmy do pokoju zwanego umieralnią - ostatniego pokoju, w którym mieszkał Iwaszkiewicz. Wcześniej mieszkały tam także siostry pisarza. Otworzyłyśmy szafę, w której nadal wiszą stare garnitury, koszule, ukurzone krawaty. Właściwie, nic tam nie ma nadzwyczajnego, a jednak było tam wszystko, czego szukałam. Uderzyło mnie, że tak nagle znalazłam się blisko człowieka, którego nigdy nie spotkałam. Wiedziałam już, że chcę pisać książkę o tych drobnych odpryskach codzienności, łatwych do pominięcia, pozornie nieznaczących zdarzeniach. Fakty wielokrotnie ułożono już w innych książkach. Ja miałam inny plan.

Gdzie jeszcze szukała pani wiedzy o pisarzu i jego rodzinie?
W archiwum i to było moje pierwsze poważne zetknięcie się z pracą w nim. I miałam, muszę przyznać, dość antynaukowe podejście do tego, co w Stawisku się znajduje. Nie prowadziłam regularnej kwerendy, najpierw rozglądałam się dość spontanicznie. Z ponad tysiąca teczek, które znajdują się w archiwum, wybierałam te, których tytuły wydały mi się interesujące. Zaczęłam od przeglądania teczek "Sprawy różne", "Sprawy do załatwienia", "Varia"... Kiedy zrozumiałam, co zawierają, zaczęłam systematyczniejszą pracę. Sprawdzałam daty, porównywałam znaleziska z innymi zapiskami - listami, dziennikami, kalendarzami. Utknęłam na jakiś czas w tym archiwum.

Otoczona teczkami i kurzem?
Mam bardzo wyraźne wspomnienie papierów niemal nasączonych kurzem. Był oblepiający. Wspominam te wizyty jako ciągłe szorowanie rąk po lekturze kolejnej teczki.

Wspomniała pani o garderobie pisarza. Na końcu książki dziękuje pani córce Iwaszkiewicza, Marii. Nietypowe to podziękowanie, bo za parę skarpet...
To całkiem niedawna historia (śmiech). Pani Maria ma w domu wiele rzeczy po rodzicach. Któregoś dnia przywitała mnie stwierdzeniem: "Coś dla pani mam! Skarpety ojca. Chciałabym, żeby były właśnie u pani". Zrobiło mi się miło, bo to znaczyło, że mnie polubiła i zaakceptowała mój pomysł. Na początku, trochę dziwiła się, gdy podczas kolejnych wizyt zadawałam jej pytania w stylu "jaki kolor miał tamten krawat ojca?". Była przyzwyczajona do pytań innego rodzaju. Później jednak weszła w moją konwencję.

Była też jedną z moich recenzentek. A te skarpety z lat 50., właściwie wełniane podkolanówki w stylu angielskim, granatowe, w charakterystyczną kratkę i mocno przetarte, są jedną z pamiątek z okresu zaprzyjaźniania się z Iwaszkiewiczem. Trzymam je w pudełku, w którym znajdują się też inne skarby, które przez ten czas do mnie trafiły: rękopis wiersza, jakiś liścik czy pocztówka.

Jak współpracowało się pani z inną krewną pisarza, prawnuczką Ludwiką Włodek"?
Ludwika była drugą obok pani Marii ważną recenzentką. Podeszła z życzliwością do samego pomysłu, wyprostowała kilka zawiłości. Uznała mój pomysł za rodzaj eksperymentu, którego efekt jej się spodobał. O tyle ciekawego, że mogła spojrzeć na rzeczy, które znała z innej perspektywy. Na koniec stwierdziła, że sama dowiedziała się czegoś nowego.

A pani Maria?
Zwróciła uwagę na rozdział, którego najbardziej się obawiałam, dotyczący choroby psychicznej jej matki, Anny Iwaszkiewiczowej. Cieszyła się, że opracowałam ten temat, bo dotychczas był nieco omijany.

Relacja Anny i Jarosława nigdy nie była łatwa do opisania: bywała czuła i toksyczna zarazem. Jej niesymetryczność podkreślają nawet nagrobki małżonków. Wielki kamień, na którym wykuto imię i nazwisko pisarza wydaje się przygniatać skromniejszy grób Anny.
Związek Iwaszkiewicza z Anną oraz jego romans z Jerzym Błeszyńskim, który opisuję w innym rozdziale, to opowieści, które długo mi się wymykały. W pewnym momencie stwierdziłam, że nie będę za wszelką cenę starała się ich zrozumieć. Z perspektywy obserwatora wydaje mi się to wręcz niemożliwe. Użycie w stosunku do nich utartych definicji - czym jest udane małżeństwo czy szczęśliwy związek - kończą się kompletnym fiaskiem. Trudno włożyć do jednego pudełka takie fakty, jak trwające 58 lat małżeństwo Iwaszkiewiczów, chorobę psychiczną Anny, porozumienie dusz na przekór pochodzeniu z różnych sfer. Jednocześnie w ich związku zawsze funkcjonował jakiś mężczyzna, kolejni partnerzy Iwaszkiewicza.

Niektórych, jak Błeszyńskiego, Anna znała. Tworzyła z nimi pewne relacje.
Tak i trudno te relacje uchwycić. Ta historia nie ma nic wspólnego z trójkątem unieszczęśliwionych ludzi. Myślę, że ich małżeństwo przeszło wiele etapów, od zakochania, niechęci, odwracanie się od siebie, przez czułą troskę i tęsknotę.

I to Anna w tej relacji była słabszą?
Tak się utarło. Ale m.in. z opowieści pani Marii wyłaniała się kobieta zdecydowana. Kiedy umarła, Iwaszkiewicz powtarzał zdanie: "Ja bez Hani żyć nie będę". Po dwóch miesiącach podążył za nią. Paradoksalnie, jako starszy człowiek, to on był zależny od niej. Jej choroba psychiczna, która wróciła w ostatnich latach życia, oddalała ją od niego. A im bardziej Anna uciekała w głąb siebie, tym bardziej Jarosław ją gonił.

Udało się złapać na moment Iwaszkiewiczów?
To bardzo trudne pytanie. Czuję, że jestem bliżej... Długo siedziały mi w głowie historie, które poznałam. Poruszyły mnie. To zresztą rzutuje na strukturę książki, czyli fakt, że sama się w niej pojawiam.

Kiedy Iwaszkiewicz umierał, pani miała niewiele ponad rok. Napisana przez panią książka nie jest stricte biografią pisarza. Część to fabularyzowane opowieści oparte na rachunku prawdopodobieństwa. Czym jest ta książka? Eksperymentem?
Długo myślałam, że napiszę reportaż z elementami eseistyki. Czułam jednak, ze coś mi umyka. Najpierw napisałam rozdziały o Annie i Jerzym Błeszyńskim. Zorientowałam się, że opisuję te historie tak, jak gdybym pisała powieść. Wtedy poczułam, że książka zmierza w dobrą stronę.

Nie bała się pani, że zgubi zainteresowanie czytelnika swoją narracją?
Mogę uczciwie powiedzieć, że na żadnym etapie pracy nie towarzyszyły mi kalkulacje. Wierzę, że czytelnikom ten sposób opowiadania się spodoba, a historia ich po prostu wciągnie.

Przyzna pani, że forma i język książki zdradzają sympatię wobec jej bohaterów?
Polubiłam tych ludzi. Nie pisałam książki po to, żeby ich na czymś "złapać", choć starałam się nie zakłamywać rzeczywistości. Są tu rozdziały, które muszą budzić kontrowersje, jak pieniądze czy polityka. Tu każdy będzie miał coś do powiedzenia, a część pewnie i tak skwituje wszystko stwierdzeniem, że Iwaszkiewicz był konformistą.

Na ile chciała się pani rozprawić z szufladkami, w które Iwaszkiewicza wkładano? Pisarz konformista, pierwszy homoseksualista PRL-u...
Rozprawianie się z czymkolwiek nie było moim głównym celem. Nie pisałam o jego związku z Jerzym po to, żeby dyskutować z mitem Iwaszkiewicza jako pierwszego homoseksualisty powojennej Polski. On sam zresztą nigdy nie robił z tego tematu. Nie uważam, że chciałby wejść w rolę sztandarowego geja PRL-u.

Czy raczej biseksualisty?
Myślę, że homoseksualisty. Jego związek z Anną był w znikomym stopniu erotyczny. A jednocześnie naturalne było to, że równolegle do bycia mężem kobiety bywa kochankiem mężczyzn. Nie patrzył na swoją seksualność jak na problem. Należał do pokolenia ludzi, którzy sami radzą sobie ze sobą i nie manifestują pewnych spraw. Stąd jego zniesmaczenie, opisywane m.in. w "Dziennikach", spowodowane zachowaniami niektórych, bardziej afiszujących się kolegów.

Podobno Iwaszkiewicz panią czasem także mocno denerwował?
Do dziś denerwuje mnie to, jakim bywał marudą. Było mu trudno odnaleźć momenty, w których czuł się naprawdę szczęśliwy. Rozgryzał na sto sposobów wszystko, co mu się przytrafia, był niezwykle wrażliwy na szczegóły, drobnostki. Ta nadwrażliwość pozwalała mu zresztą budować niezwykłe opowiadania z pozornie błahych elementów.

Czy to jest pani ostatnie spotkanie z Iwaszkiewiczem?
Nie. Wciąż się nim zajmuję. Opracowuję książkę dla dzieci autorstwa Iwaszkiewicza i jego córek. "Kocią książkę" napisali w 1933 r. w Kopenhadze. To jedyny wierszowany utwór dla dzieci, który napisał. Książeczka została wydana domowymi sposobami jako pojedynczy egzemplarz. Ukaże się w listopadzie w naszej Oficynie Wydawniczej. Druga książka, nad którą zaczęłam pracować, będzie poświęcona związkowi Iwaszkiewicza i Błeszyńskiego. Ale to już inna historia.

Rozmawiała Monika Jagiełło

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia