Janusz Korczak - potomek hrubieszowskich sierot

Bogdan Nowak
W latach 1912–1942 Korczak prowadził wspólnie ze Stefanią Wilczyńską Dom Sierot dla Dzieci Żydowskich w Warszawie. Na zdjęciu Dzieci w Domu Sierot (maj 1940)
W latach 1912–1942 Korczak prowadził wspólnie ze Stefanią Wilczyńską Dom Sierot dla Dzieci Żydowskich w Warszawie. Na zdjęciu Dzieci w Domu Sierot (maj 1940) Wikipedia
Przodkowie Janusza Korczaka (jego właściwie nazwisko to Henryk Goldszmit) pochodzili z Hrubieszowa. Byli polskimi Żydami. W rodzinie Korczaka zachowała się niezwykła opowieść o początkach rodu. Gdy w XVIII w. do miasta przyszła zaraza (prawdopodobnie czarna ospa), Żydzi postanowili ją przebłagać. „O dalszych moich przodkach wiem tylko tyle, że były to bezdomne sieroty, poślubione sobie na cmentarzu żydowskim, jako ofiara przebłagania w okresie szerzącej się w miasteczku zarazy” — pisał Janusz Korczak w 1941 r. Nowożeńcy dostali pieniądze oraz inne niezbędne na nowej drodze życia rzeczy.

Nie musi to być tylko legenda. Podobne zdarzenie miało miejsce w innym miasteczku Zamojszczyzny. Skąd o tym wiemy? O Żydach ze Szczebrzeszyna napisał książkę pochodzący z tego miasta Philip Bibel (publikacja pt. „Szebreszin” została przetłumaczona z języka angielskiego i wydana przez Tomasza Pańczyka). Dowiadujemy się z niej, iż w przedwojennym Szczebrzeszynie (lub Szebreszinie, jak mawiali Żydzi) wiara w zabobony i obecność duchów była niezwykle silna, miała też stary rodowód. Zjawy i upiory wychodziły tam podobno w nocy. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuściłby się o zmroku na drogę prowadzą na kirkut, cmentarz rzymskokatolicki czy w okolice ruin zamku na wzgórzu.

Lubię myśleć, że mój pradziad wstawiał szyby

Według jednej z legend na szczebrzeszyńskim kirkucie stał duży, granitowy nagrobek, który ponoć z roku na rok stawał się coraz wyższy. Za miastem znajdowały się natomiast tajemnicze jaskinie i jary. W nich również grasowały pozaziemskie istoty. Na strychu miejscowej synagogi spał Golem (olbrzym z gliny). Obudzić go mogło jedynie zaklęcie — cytat z księgi Zohar. Rabini, owszem, wiedzieli, jak wyrwać potwora ze snu, ale tego nie zrobili. Cóż, w Szczebrzeszynie żyło się wystarczająco ciężko i bez Golema…

Wiara w duchy i zabobony wzmogła się w 1917 r., gdy Szczebrzeszyn nawiedziła epidemia tyfusu. Choroba unicestwiła wielu mieszkańców miasta. Nie pomagały modlitwy, posty, jałmużna, dobre uczynki i bańki aplikowane przez felczerów. Uważano, że epidemia jest karą za grzechy. Ludzie nie wiedzieli, co robić. W końcu postanowiono ożenić wszystkie panny i kawalerów w mieście. Ceremonia zaślubin odbyła się — tak jak w Hrubieszowie — na kirkucie. Dlaczego? „Chodziło o to, żeby śmierć to zobaczyła i interweniowała u Boga” — wyjaśnia Bibel. Czy to zaślubiny pomogły, trudno powiedzieć, w końcu jednak zaraza ustąpiła.

Jak nazywali się przodkowie Korczaka, których ślub odbył się na kirkucie? Nie wiadomo. Ale wiemy, że ich synem był Eliezer Chaim, pradziadek Korczaka.

W roku 1787 zaborcze władze austriackie nakazały Żydom przyjmowanie „urzędowych” nazwisk, co miało m.in. usprawnić pobór podatków (dotąd większość używała imienia i przydomka). Eliezer Chaim otrzymał nazwisko Goldszmidt, które z czasem przybrało formę Goldszmit. Ożenił się i spłodził dwóch synów. Jednemu z nich nadał imię Hersz. Był to niezwykły chłopiec. Gdy miał cztery lata, pod wpływem rodzinnych opowieści postanowił zostać Mojżeszem i zaprowadzić Żydów prosto z Hrubieszowa do Ziemi Świętej. Podobno nawet wyruszył w drogę (Korczak bardzo lubił tę historię; wielokrotnie o niej mówił i pisał).

Hersz całe życie spędził w Hrubieszowie. Pracował jako szklarz. „Biedni ludzie szyb wtedy nie mieli” — pisał Janusz Korczak w „Naszym Przeglądzie”. „Lubię myśleć, że mój pradziad wstawiał szyby (w bogatych domach), żeby było jasno i kupował skórki, z których robiono kożuchy, żeby było cieplej”.

W 1830 r. Hersz ożenił się z hrubieszowianką, Haną z domu Rajs. Zaszedł wysoko. W 1843 r. uzyskał na Uniwersytecie Lwowskim „stopień lekarza chirurga II rzędu”. Dla chłopca z ubogiej rodziny było to nie lada osiągnięcie. Był znaną postacią w Hrubieszowie. Założył praktykę lekarską, a potem stworzył szpital dla starozakonnych. W budynku mieściło się 50 łóżek. Władze miejskie nie chciały łożyć na utrzymanie placówki, ale Hersz jakoś sobie radził.

„Robił w rodzinnym mieście to samo, co wiele lat później jego wnuk. Chodził po ludziach, przekonywał, prosił o pieniądze” — pisze Joanna Olczak-Ronikier w książce pt. „Korczak. Próba biografii”.

Król Maciuś Pierwszy

Hersz miał pięcioro dzieci. Urodzony 4 września 1844 r. Josef Goldszmit (ojciec Korczaka) także chciał się kształcić. W 1866 r. wyjechał do stolicy. Wstąpił do Szkoły Głównej Warszawskiej, a w 1870 r. otrzymał tytuł magistra prawa. Pracował w Warszawie, m.in. jako adwokat przysięgły. Ożenił się w 1874 r. z Cecylią Gębicką, kaliszanką, „panną lat dwudziestu” (była córką kupca). 22 lipca 1878 r. urodził im się syn Henryk.

Rodzina Goldszmitów mieszkała w Warszawie, w domu przy ul. Bielańskiej 18, a potem przy ul. Miodowej 19, gdzie zajmowała siedem pokoi. Henryk uczył się m.in. w Gimnazjum Praskim. W latach 80. jego ojciec zapadł na chorobę psychiczną. Czterokrotnie kierowano go na leczenie do zakładu dla obłąkanych. Rodzina zmagała się problemami finansowymi. Wówczas Henryk, aby się utrzymać, zaczął udzielać korepetycji.

W 1898 r. zdał maturę. Potem rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Cesarskiego Uniwersytetu w Warszawie. Radził sobie świetnie. 23 marca 1905 r. otrzymał dyplom lekarza i został powołany do armii rosyjskiej, która toczyła właśnie wojnę z Japonią. Służył w pociągu sanitarnym na Dalekim Wschodzie. Po wojnie pracował jako pediatra w warszawskim szpitalu dla dzieci im. Bersohnów i Baumanów. Prowadził też prywatną praktykę, jednak od osób najuboższych — jako potomek hrubieszowskich sierot — nie pobierał wynagrodzenia.

W latach 1907–1908 przebywał w Berlinie. Odbywał m.in. staż w klinikach dziecięcych oraz w zakładach wychowawczych. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, znowu powołano go do wojska. W latach 1914–1917 był młodszym ordynatorem szpitala dywizyjnego na zapleczu ukraińskiego frontu. Natomiast podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. pracował jako lekarz w wojskowych szpitalach w Łodzi oraz m.in. na tzw. Kamionku w Warszawie.

Coraz częściej chwytał za pióro. Napisał ponad 200 felietonów pod wspólnym tytułem „Koszałki Opałki”, wiele artykułów (m.in. dla tygodnika „Głos”) oraz kilka dramatów (jeden z nich nosił tytuł „Którędy”). Zaczął używać pseudonimu literackiego Janusz Korczak. Dużo pisał też dla dzieci. Jego powieści: „Król Maciuś Pierwszy”, „Król Maciuś na wyspie bezludnej” czy „Kajtuś Czarodziej”, zdobyły popularność. Współredagował także „Mały Przegląd”, dodatek do żydowskiego tygodnika „Nasz Przegląd” tworzony na podstawie listów nadsyłanych przez dzieci.

W latach 1912–1942 Korczak prowadził wspólnie ze Stefanią Wilczyńską Dom Sierot dla Dzieci Żydowskich w Warszawie. Nigdy nie zapomniał o swoich hrubieszowskich korzeniach.

Ostatnia droga

W listopadzie 1940 r. Dom Sierot został przeniesiony do warszawskiego getta. W sierocińcu przebywały dzieci w wieku od 7 do 14 lat. W placówce wdrażano nowatorską koncepcję „samorządnej społeczności”. Działały tam dziecięcy sejm, kasa pożyczkowa, kluby sportowe oraz gazeta. Korczak starał się, aby dzieci mogły w miarę normalnie żyć. Jednak poza murami sierocińca było coraz gorzej. Ludzie umierali z głodu. Korczaka powoli ogarniała rozpacz…

„Taka scena na ulicy. Leży obok chodnika wyrostek, jeszcze żywy czy już zmarł. I w tym samym miejscu trzem chłopcom, którzy bawili się w konie, poplątały się sznurki (lejce). Radzą, próbują, niecierpliwią się — potrącają nogami leżącego” — pisał w swoim dzienniku Korczak. — „Wreszcie jeden z nich mówi: Odsuńmy się, on tu przeszkadza”.

Na początku sierpnia 1942 r. akcja likwidacyjna w warszawskim getcie przyśpieszyła. Brygady złożone z funkcjonariuszy SS, a także Ukraińców, Litwinów i Łotyszy otaczały domy i wypędzały z nich mieszkańców. Zagłodzonych, przestraszonych ludzi szeregowano w czwórki lub szóstki i tak uformowane, często kilkutysięczne kolumny pędzono na Umschlagplatz. Stamtąd byli wywożeni do obozów koncentracyjnych.

Korczak był wówczas dyrektorem Żydowskiego Domu Sierot przy ul. Siennej 16. Do końca starał się, aby były one izolowane od tego, co działo się za oknami. Jak pisał, „żebrał” o jedzenie dla dzieci (w żydowskich instytucjach, u bogatych Żydów, w Judenracie — gdzie się tylko dało), organizował dla nich spektakle. Walczył o nie.

4 sierpnia 1942 r. Korczak zapisał w swoim dzienniku: „Ojcze nasz, który jesteś w niebiesiech… Modlitwę tę wyrzeźbił głód i niedola. Chleba naszego. Chleba…”. Następnego dnia jego sieroty ustawiły się w kolumnie przed budynkiem. Była tam Felunia, która strasznie kaszlała, czterech Moniusiów, Marylka, Zygmuś, Aronek, Szmulek i Abuś, chora na płuca Genia i prawie 200 innych dzieci. Razem z nimi wyruszyli pracownicy placówki. Obok Korczaka szli m.in. Stefania Wilczyńska (dopilnowała, by dzieci wzięły kanapki i wodę na drogę), Natalia Poz, Róża Lipiec-Jakubowska, Róża Sztokman-Azrylewicz, Dora Solnicka i Henryk Asterblum.

„Do ostatniego dnia Doktor (Korczak) łudził się, że bestialstwo Niemców oszczędzi sieroty; żądał, by nauka i zajęcia szły zwykłym trybem, żeby nie denerwować dzieci i nie wywoływać paniki” — pisała Stella Eliazbergowa, znajoma Korczaka.

„Dzieci miały zostać wywiezione same, jemu zaś (Korczakowi) dawano szansę uratowania się i tylko z trudem udało mu się przekonać Niemców, by zezwolili mu towarzyszyć dzieciom. Spędził z nimi długie lata swojego życia i teraz, w ich ostatniej drodze, nie chciał ich pozostawiać samych. Chciał im tę drogę ułatwić (...)” — pisał natomiast po wojnie pianista Władysław Szpilman. „Wytłumaczył sierotom, że mają powód do radości, bo jadą na wieś (…). Zarządził, by ubrały się świątecznie i tak ładnie wystrojone, w radosnym nastroju, ustawiły się parami na dziedzińcu. Małą kolumnę prowadził SS-man (…). Gdy spotkałem ich na Gęsiej, dzieci, idąc, śpiewały chórem, rozpromienione, mały muzyk im przygrywał (chodzi o chłopca ze skrzypcami), a Korczak niósł na rękach dwoje najmłodszych, także uśmiechniętych, i opowiadał im coś zabawnego”.

Wywieziono ich do Treblinki. Wszyscy zginęli. „W dokumentach nie został ślad po sierpniowym transporcie dzieci z Krochmalnej” — napisała Joanna Olczak-Ronikier.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia