Pamięć o wojnie pomagała nam jej uniknąć. Po to właśnie jest Muzeum

Witold Głowacki
Muzeum II Wojny Światowej nie może się stać narzędziem polityki. Musi służyć pamięci, która zarazem jest przestrogą

Polska to jedno wielkie Muzeum II Wojny Światowej. W starszych dzielnicach Warszawy, na Mokotowie, Starym Mieście, w

Witold Głowacki, I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”
Witold Głowacki, I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”

Śródmieściu, trudno znaleźć ulicę, przy której nie znajdowałoby się choć jedno miejsce pamięci - dokładnie tam, gdzie zginęli rozstrzelani, pokonani, pomordowani przez Niemców polscy obywatele. Ma takie miejsca niemal każda polska miejscowość. Dzięki nim pamięć nie ginie, przeciwnie, staje się częścią codzienności.

Kiedy w drodze do parku czy któregoś ze sklepów przy Puławskiej mijam niezłą architektonicznie, trochę tylko zaniedbaną modernistyczną kamienicę przy Olesińskiej 5 na Mokotowie, to wiem, że widzę budynek, w którego piwnicach niemieccy żandarmi (wspierani przez grupę renegatów ze Wschodu) z nieopisanym okrucieństwem wymordowali granatami i środkami zapalającymi setkę stłoczonych tam cywili. Kiedy - zaledwie kilkaset metrów od Olesińskiej - biegam po parku Morskie Oko, widzę miejsce, w którym oddział Schutzpolizei rozstrzelał 140 powstańców - natychmiast po tym, jak po wielu godzinach błąkania się w kanałach podczas próby ewakuacji Mokotowa wyszli z włazu na powierzchnię, prosto pod niemieckie lufy.

Są jeszcze w Warszawie dziury po kulach w ścianach kamienic, są nawet pieczołowicie zabezpieczone napisy w rodzaju „min nie ma!”. Ale przecież nie dotyczy to tylko stolicy. W lasach można zobaczyć całe linie frontów, długie węże okopów poprzerywane stanowiskami ogniowymi, z wklęsłościami po ziemiankach i schronach. Są też leje po wszystkich odmianach pocisków, dawne pozycje okopanych czołgów i artylerii. To już element krajobrazu. Ślady, które mijamy, nie zawsze zdając sobie sprawę, jak wiele wsiąkło w nie krwi.

Ale są też w Polsce miejsca, których nie sposób zapomnieć. Stos butów i rzędy baraków w Oświęcimiu. Stutthof. Sobibór. Katownia na Szucha.

Są wreszcie muzea. Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum Armii Krajowej w Krakowie. Albo POLIN - Muzeum Historii Żydów Polskich. Każde z nich to nowoczesna, świetnie zaprojektowana instytucja mocno wykraczająca poza tradycyjne ramy placówki muzealnej. W każdym z nich poszerzymy swoją wiedzę o wojnie - w dodatku wchodząc dość głęboko w szczegół, zamiast patrzeć z oddalenia na całość.

To po co nam w takim razie jeszcze jedno muzeum - właśnie to służące do spojrzenia z najszerszej możliwej perspektywy? Jeśli cała Polska to jedno wielkie Muzeum II Wojny Światowej, to po co nam zmniejszanie skali, po co próba zamknięcia „wszystkiego” w jednym budynku?

Odpowiedź jest bardzo prosta. Od 1945 r. minęły 72 lata. Odchodzi ostatnie pokolenie, które jeszcze pamięta doświadczenie wojny. Odchodzi żywa pamięć przekazywana we wspomnieniach rodziców, a później dziadków. Bez tego zaś trudno będzie wiedzieć, a jeszcze trudniej zrozumieć, co tak naprawdę kryje się pod zwięzłym zdaniem umieszczonym na pamiątkowej tablicy. II wojna światowa powoli przestaje być elementem bezpośredniej przeszłości, staje się epoką historycznie odległą - zwłaszcza z perspektywy dzisiejszych dzieci czy nastolatków. To właśnie dla nich powstało Muzeum II Wojny Światowej. A powstało po to, by kolejne generacje nadal potrafiły zobaczyć bezmiar okrucieństw i cierpienia, jakie niesie ze sobą wojna.

I o tym przede wszystkim powinniśmy pamiętać w kolejnych odsłonach sporu o Muzeum. Spierajmy się o Muzeum, ale w tym sporze wspólnie brońmy go przed próbami uczynienia z niego narzędzia polityki - czy to krajowej, czy międzynarodowej. Niech służy pamięci i wiedzy - które jednocześnie są wielką przestrogą.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia