Pomoc niesiona Ukraińcom nie wiąże się z zagrożeniem życia, nie wymaga wielkich wyrzeczeń i postrzegana jest jako czyn właściwy i szlachetny. Inaczej było w roku 1942 czy 1943. Zacznijmy od tego, że przeciętny mieszkaniec podlaskiej wsi, gdzie ocalenia szukało większość żydowskich uciekinierów, żył w takich warunkach, których my nie jesteśmy sobie w stanie uzmysłowić. Śmierć, zbrodnia i strach przed nimi były normą. Nie wiemy, co czuli ludzie po kilku latach okupacji, gdy codziennością były aresztowania, wywózki, pacyfikacje, kontyngenty i rabunki.
Dziś u żołnierzy, którzy nawet krótko brali udział w walkach, diagnozuje się PTSD. Jak zdiagnozować to, co przeżywali nasi przodkowie? W takiej oto sytuacji, w rezultacie rozpoczętej w listopadzie 1942 r likwidacji Żydów, na wsiach pojawiło się wielu ludzi szukających pomocy, proszących o nocleg, kromkę chleba, ukrycie. Każdego dnia Polacy stawali przed dylematem – co robić? Czy pomagać, nawet jeśli grozi to śmiercią całej rodziny, spaleniem gospodarstwa, obozem? Wszędzie wisiały niemieckie ogłoszenia mówiące, że za pomoc Żydom grożą surowe represje. Jednocześnie, te same ogłoszenia nakazywały wydawanie Żydów i obiecywały nagrody tym, którzy będą to czynić. Po wsiach bezustannie krążyły patrole żandarmerii niemieckiej. Niemcy sami wyłapywali Żydów, przeszukiwali gospodarstwa, lecz także zmuszali miejscowych do uczestnictwa w obławach. Wytworzona przez Niemców sytuacja sprzyjała wszystkim zdegenerowanym jednostkom, które donosiły okupantom, wyłapywały, a nawet mordowały uciekinierów. W powstałych warunkach nawet okazjonalne wspieranie Żydów stawało się czynnością obarczoną wysokim ryzykiem. Często, gdy nocą zbiedzy pukali do drzwi chałup, odmawiano im wsparcia lub dawano trochę jedzenia prosząc, by odeszli.
Tym większy podziw i szacunek należy się tym, którzy przez miesiące, a nawet lata ukrywali Żydów, którzy każdego dnia ryzykowali dla nich życie własne i życie swojej rodziny. Ludzie ci nie byli pewni, czy nie wyda ich sąsiad i czy kolejna niemiecka rewizja nie okaże się skuteczna. W tych okolicznościach decyzja o ukrywaniu Żydów wydaje się być skrajnie irracjonalna. Mimo to byli tacy, którzy ją podejmowali, każdego dnia dzieląc się z nimi wszystkim co mieli.
Czy opisani wyżej bohaterowie zajmują należne im miejsce w naszej świadomości? Wiemy i nieustannie słyszymy wiele na temat heroizmu tych, którzy walczą czy walczyli na wojnie. Jak jednak wypada porównanie odwagi żołnierza z ukrywaniem ludzi, często przez wiele dni, tygodni czy nawet lat? Walczący jest uzbrojony i niezalenie od okoliczności ma jakieś szanse w starciu z wrogiem. Nie toczy też bojów bez przerwy. Ratującym Żydów wzmożony strach towarzyszył bezustannie. Nie mogli oni podzielić się swoimi obawami, dylematami i troskami z nikim. Ich szanse na przeżycie w razie „wpadki” były iluzoryczne.
Izraelski Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Yad Vashem niektórym spośród tych bohaterów przyznał medale „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”. Często nadaniu tego odznaczenia towarzyszyła uroczystość w Jerozolimie, podczas której sadzone było pamiątkowe drzewko w ogrodach Instytutu. Około 150 pojedynczych osób lub całych rodzin z Podlasia otrzymało ten zaszczytny tytuł. Historyk jest natomiast bezradny w obliczu pytania: ilu było tych ratujących, którzy nie zostali uhonorowani medalem? Obecnie wiemy o około 300 takich przypadkach. Z całą pewnością niosących pomoc było więcej. Wiele relacji żydowskich wspomina o dziesiątkach osób, które pojedynczemu uciekinierowi udzielały wsparcia. Przykładem są tu losy Arie Fajwiszysa (Józefa Kutrzeby), który przyznał, że pomogło mu około 20 osób, z których tylko jedna – ks. Stanisław Falkowski – została uhonorowana przez Yad Vashem. Nasza ograniczona wiedza wynika także z faktu, że większość prób ratowania kończyła się niepowodzeniem. Żydzi, którzy nie dożyli końca okupacji, nie mogli opowiedzieć o świadczonej im pomocy.
Jednym z ciekawszych zagadnień związanych z ratowaniem Żydów są relacje jakie tworzyły się między ratującymi a szukającymi ocalenia. Tu na szczególną uwagę zasługują uczucia jakie rodziły się miedzy dziećmi żydowskimi i ich opiekunami. Dwie takie historie chciałbym przybliżyć.
Pierwsza z nich wiąże się z powyższą fotografią wykonaną w 1947 r. w Legnicy. Na odwrocie zdjęcia znajduje się dedykacja „Kochanemu Syneczkowi w dniu pobytu w Legnicy Mamusia. Legnica dn. 5 VII 1947 r.”
Chłopiec na zdjęciu to urodzony 14 września 1940 r. Michał Rozenszejn z Białegostoku. Jego ojciec – Dawid Rosenszejn został powołany do Armii Czerwonej. Matka Eugenia Kapłan nie chciała wyjechać z Białegostoku i została tu zabita przez Niemców. Chłopiec żył w getcie pod opieką ciotki Racheli Selmann. Pod koniec 1941 r. ciotka nawiązała kontakt ze znajdującą się na zdjęciu Genowefą Majcher (z d. Bednarską) i poprosiła ją o przygarnięcie chłopca. Genowefa, wówczas niezamężna i mieszkająca z matką, przystała na prośbę i w grudniu 1941 r lub w styczniu 1942 r. wyniosła chłopca z getta.
Po latach wspominała: „na widok cierpiącego małego dziecka nie mogłam obojętnie odejść i nie zrobić nic, aby mu pomóc. […] Zaniosłam dziecko do domu. Moja matka Anastazja Bednarska, jak zobaczyła dziecko to powiedziała „Córeńko, co ty przyniosłaś do domu – trupka?” W wyleczeniu dziecka pomogła doktor Irena Białówna, u której obie kobiety mieszkały. Chłopiec został ochrzczony, a na chrzcie otrzymał imię Mirosław. Cofając się myślą do lat wojny, Genowefa pisała: „bardzo zżyłam się i pokochałam mojego przybranego synka. Było nam razem bardzo dobrze. Miałam wrażenie i pewność, że będzie on tylko mój i na zawsze mój. Aż któregoś dnia – było to w końcu 1946 roku – ktoś zapukał do moich drzwi. U progu mieszkania pojawił się Dawid Rozenszejn – ojciec dziecka”. Chłopiec powrócił do ojca. Najpierw zamieszkali w Poznaniu, potem w Legnicy, a następnie wyjechali do Mińska. Genowefa korespondowała z nimi.
W 2002 r. Genowefa Majcher miała 85 lat i mieszkała w domu starców. Miała bezwład lewej ręki i nogi. Była samotna. Mąż już nie żył, a swoich dzieci nie miała. Wspominała: „cieszę się, że jak byłam młoda i zdrowa mogłam pomóc takiemu bezbronnemu chłopcu”. Dopiero po wielu latach 17 grudnia 2003 r. Instytut Yad Vashem uhonorował Genowefę Majcher medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”.
Tytułu tego nie otrzymała natomiast mieszkanka Knyszyna Regina Ostrowska, do której po likwidacji getta w Knyszynie w listopadzie 1942 r. trafiła mała Szulamitka Pytluk. Jej rodzice, którzy podjęli decyzję o ukrywaniu się w lesie, pozostawili ją u pewnej kobiety obiecując, że zgłoszą się po nią za kilka dni. Gdy to nie nastąpiło zaniosła dziewczynkę na Amtskomisariat. Dziecko miało blond włosy i niebieskie oczy i udało się przekonać urzędnika, że to polska znajda. W międzyczasie przed budynkiem zgromadziło się kilkuset mieszkańców. Komisarz wyszedł i powiedział, że jak kto chce, to niech sobie weźmie dziecko. Zgromadzeni poszeptywali, że to dziecko żydowskie i nikt się nie zgłaszał. W końcu dziewczynkę zabrał ubogi i bezdzietny szewc. Gdy niósł dziecko do domu bezwiednie poszła za nim Regina Ostrowska. Gdy żona szewca zrobiła mu awanturę, Ostrowska poprosiła ją o oddanie dziecka. Ostrowscy ochrzcili dziewczynkę nadając jej imię Anna. Zarówno oni, jak i wielu sąsiadów, wiedzieli kim są rodzice dziewczynki. Szczęśliwie nikt nie doniósł Niemcom. Dziecko rosło i ujmowało wszystkich wokół siebie. „Nie mogłam słuchać skargi dziecięcej, nie dałam jej zapłakać, starałam się ją otoczyć tym wszystkim, na co mnie było stać” – napisała po latach Regina.
Po wojnie, miało miejsce kilka prób odebrania dziewczynki przybranym rodzicom przez organizacje żydowskie. Ostrowscy nie chcieli jednak jej oddać. Ostrzegano ich, że jeśli chcą ocalić małą, muszą wyjechać z Knyszyna. Nie posłuchali i pewnej majowej nocy w 1946 r. do ich domu wtargnęło kilku funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Ostrowscy zostali wyprowadzeni na zewnątrz. W mieszkaniu pozostało śpiące dziecko. Gdy po jakimś czasie wojskowi odjechali, a małżeństwo wróciło do domu, dziecka już tam nie było. Następnego dnia Regina Ostrowska pojechała do Prokuratury Wojewódzkiej w Białymstoku. Opowiedziała o tym, co zdarzyło się w nocy. Spytano ją, kogo podejrzewa. Ostrowska odpowiedziała, że oficera UB Mojżesza Szustera. Chwilę później podsłuchała rozmowę urzędników: „to już piąte wykradł” – mówili. Po jakimś czasie przyszło zawiadomienie o umorzeniu śledztwa. W czerwcu 1946 r. Ostrowscy otrzymali list od dalekiego krewnego małej Ani z podziękowaniami za uratowanie życia dziecku. Człowiek ten zaoferował przesłanie 100 dolarów. Domagał się jednak potwierdzenia napisanego przez nią listu przez burmistrza Knyszyna.
„Nie chciałam żadnych pieniędzy – pisała Regina – nie mogłabym sprzedać nawet jej wspomnień. Wyrządzono mi bardzo wielką krzywdę, zdeptano moje uczucia macierzyńskie. Przez cztery lata byłam przybraną matką małej. Zrujnowano mój dom, który to dziecko wzmacniało. Potem to wszystko poszło w rozsypkę, rozeszliśmy się. Straciłam wiarę w uczciwość ludzką”. Reginie Ostrowskiej do końca życia nie udało się nawiązać kontaktu z przybraną córką. Nie dowiedziała się też niczego o jej losie. Pisała: „ciągle o niej śniłam po nocach, całowałam i miłowałam. I dziś jeszcze przywołuję ją taką, jaka pozostała w mojej pamięci: »Gdzie jesteś, śliczna Szulamith – Anno, tak bym chciała cię zobaczyć««”. Regina Ostrowska (secundo voto Karwacka) zmarła w Knyszynie w 1986 r. Do końca swoich dni tęskniła, czekając na wiadomość od córeczki.
Polacy ratujący Żydów to nasi najwięksi bohaterowie. Byli to często zwykli i prości ludzie, którzy wbrew przeciwnościom losu ratowali ludzkie życie. Nie jest jeszcze za późno, by odkrywać takie historie. Gdyby w Państwa archiwach rodzinnych przechowały się podobne relacje, bardzo prosimy o kontakt z Oddziałem Instytutu Pamięci Narodowej w Białymstoku. Każda taka ocalona karta naszych dziejów jest bezcenna.
Paweł Kornacki – Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Białymstoku