"Podjęliśmy jawną walkę w Warszawie nie w tej intencji, abyśmy sami mieli Niemców pobić" mówiła odezwa Rady Narodowej i Krajowej Rady Ministrów do narodu polskiego 3 października 1944 roku, a więc w dniu upadku powstania warszawskiego i drugiej już kapitulacji stolicy w czasie ostatniej wojny.
"Byliśmy bowiem na to za słabi liczbą i uzbrojeniem. Liczyliśmy na pomoc Rosji i naszych Aliantów Zachodnich".
W tych prostych, a jakże tragicznych słowach krył się cały dramat "Walczącej Warszawy", opuszczonej w istocie przez Waszyngton i Londyn i skazanej na zagładę przez Berlin i Moskwę.
Mieliśmy prawo na tę pomoc liczyć, mówiła ta odezwa, w czasie "gdy walki Armii Krajowej na Wołyniu, Wileńszczyźnie, we Lwowie i w Lublinie przyczyniły się walnie do sukcesów armii rosyjskiej, gdy polskie dywizje walczyły i wykrwawiały się w imię wspólnej sprawy na polach Italii, we Francji, na ziemi, morzach i w powietrzu".
"Zawiedliśmy się i skutecznej pomocy nie otrzymaliśmy. Wskutek olbrzymiej przewagi Niemcy zdobywali jedną dzielnicę po drugiej, a nasza sytuacja stawała się powoli beznadziejna. Walczyliśmy przez dziewięć tygodni".
"Tak wygląda prawda", skarżyli się krajowi przywódcy. "Potraktowano nas gorzej niż sprzymierzeńców Hitlera: Italię, Rumunię i Finlandię". Nie sposób jest nie zgodzić się z tymi pełnymi bólu i goryczy słowami naszych krajowych przywódców, że nikt nie przyszedł nam ze skuteczną pomocą w czasie powstania warszawskiego, ani Churchill, ani Roosevelt, ani też Stalin, chociaż druga wojna światowa była już właściwie wygrana, a ostateczna klęska III Rzeszy była już tylko kwestią czasu.
Taka była prawda, ale było też niestety prawdą, że Armia Czerwona przegrała na początku sierpnia własną bitwę o stolicę Polski, po czym Stalin szybko doszedł do wniosku, że niesienie pomocy "londyńskim Polakom" nie leżało w jego politycznym interesie.
Stalin już 12 sierpnia 1944 roku odciął się od powstania warszawskiego i w ten sposób wydał ostateczny wyrok na stolicę Polski. Na co najlepiej wskazuje to, że po zajęciu Pragi, 14 września, wszystkie działania rosyjskie zmierzające rzekomo do opanowania Warszawy były już tylko działaniami pozorowanymi, w czasie których zginęło daremnie 3764 polskich żołnierzy z armii gen. Berlinga.
Tymczasem Stalin 20 sierpnia 1944 roku podjął ofensywę na Rumunię, gdyż ze strategicznego punktu widzenia rumuńskie złoża nafty były dla niego o wiele ważniejsze niż Warszawa. Co więcej, po ich zdobyciu Niemcy byli już tylko właściwie zdani na paliwo syntetyczne, którego produkcja była wielce ograniczona. W związku z czym przestrzeni powietrznej III Rzeszy - jej głównej zbrojowni - broniło zaledwie 500 niemieckich myśliwców oraz artyleria przeciwlotnicza.
Wybuch powstania warszawskiego posłużył Hitlerowi i Himmlerowi za wspaniałą okazję do walnej, krwawej i wręcz barbarzyńskiej rozprawy z Warszawą i jej mieszkańcami. W czasie powstania warszawskiego Niemcy zabili i wymordowali 200 tys. Polaków - mężczyzn, kobiet i dzieci - i obrócili stolicę Polski w perzynę. A dokonali tego kosztem 1570 zabitych, w tym 73 oficerów, i 9044 rannych, w tym 242 oficerów. Straty polskie były niewspółmierne do strat niemieckich. Na każdego zabitego Niemca przypadało około 130 zabitych Polaków. Ponadto, na jednego zabitego Niemca przypadło około 11 zabitych powstańców. Wymowa tych straszliwych cyfr jest niestety przerażająca. W czasie walk powstańczych zginęło około 18 tys. powstańców, około 6 tys. zostało rannych, a około 17 tys. dostało się do niewoli niemieckiej, z której wielu z nich już nigdy na stałe do Polski nie wróciło.
Powstanie warszawskie było wielkim bohaterskim zrywem, który niestety bardzo szybko przemienił się po prostu w rzeź Polaków zgotowaną nam przez Hitlera, przy cichej zgodzie Stalina. W 1944 roku znowu odezwały się niestety złowieszcze dla nas echa paktu Ribbentrop-Mołotow.
Po upadku powstania Niemcy wywieźli 165 tys. osób na roboty przymusowe do Rzeszy, a resztę 350 tys. ludzi wypędzili ze zniszczonego miasta i skazali na straszliwą nędzę i poniewierkę. Nadal też niszczyli systematycznie dzielnicę po dzielnicy oraz niczym niezastąpione skarby naszej kultury. Takiej ruiny i katastrofy nie doznała żadna inna stolica europejska w nowoczesnych czasach.
W styczniu 1945 roku Armia Czerwona wkroczyła do miasta ruin, grobów i warszawskich Robinsonów.
Pokrótce, powstanie warszawskie było jedną z naszych największych klęsk i katastrof, jakich doznaliśmy w czasie naszych ponad już tysiącletnich dziejów.
Decyzja wywołania powstania była polską decyzją podjętą przez najwyższych dowódców Armii Krajowej (AK) - generałów Tadeusza Bora-Komorowskiego, Tadeusza Pełczyńskiego, zastępcę dowódcy i szefa sztabu AK, oraz Leopolda Okulickiego, zastępcę szefa sztabu AK do spraw operacyjnych, i Jana Stanisława Jankowskiego, Delegata Rządu na Kraj.
Decyzja ta została podjęta na podstawie fałszywego lub grubo przesadzonego meldunku płk. dypl. "Montera" Antoniego Chruściela, dowódcy warszawskiego okręgu AK, który kończył się wnioskiem, że "walkę o Warszawę powinniśmy podjąć bezzwłocznie, gdyż w przeciwnym razie może już być za późno".
Dzisiaj wiemy, że meldunek płk. dypl. "Montera" opierał się, według jego szefa sztabu ppłk. dypl. Stanisława Webera "Chirurga", na bardzo wątpliwych podstawach.
Ppłk dypl. "Chirurg" podaje, że "o godz. 13.00 w poniedziałek 31 lipca otrzymałem wiadomość o patrolach czołgów niemieckich na północny wschód od Warszawy. Ponieważ wiedziałem, że Niemcy skoncentrowali tam duże siły prawdopodobnie w celu wykonania przeciwuderzenia, natychmiast powiadomiłem o tym Montera i powiedziałem mu, że rozpocznie się ono niewątpliwie. Wysłuchał mnie uważnie, bez żadnego komentarza i natychmiast odjechał do kwatery Bora. Gdy wrócił, było około 17.30. Wyglądał na bardzo poruszonego. Jego twarz, zawsze opanowana, zdradzała wielkie podniecenie. Zdumiony zapytałem, co się stało. - Bór podjął decyzję - odparł. - To szaleństwo - nie mogłem się powstrzymać. - To będzie prawdziwa rzeź. Myślałem, że się ze mną zgodzi, ale on odpowiedział: Nie mogłem dłużej czekać, sytuacja nam się wymyka [z rąk - JMC]".
Tu należy jeszcze raz podkreślić, że gen. Pełczyński uważał, że jako szef sztabu powinien początkowo "pozostać naturalnym" i pozwolić każdemu członkowi Komendy Głównej przedstawiać swobodnie swoje argumenty za podjęciem walki o Warszawę i przeciw niemu.
Ale potem "powiedziałem sobie, było to chyba w ostatnią niedzielę lipca [30 lipca 1944 roku - JMC], że trzeba dyskusję zamknąć i powziąć decyzję".
"Uczyniłem to w pełni świadom ryzyka, na jakie narażaliśmy się, i dziś jeszcze myślę, że to był wybór najlepszy".
Niestety, nie był to "wybór najlepszy", gdyż zbiegł się z początkiem niemieckiego przeciwnatarcia na bliskich podejściach do Warszawy, które powstrzymało rosyjskie uderzenie na stolicę Polski.
Tu rodzi się niezmiernie ważne i drażliwe pytanie: czy to wcześniejsze spotkanie trzech generałów z płk. dypl. "Monterem", przed przybyciem reszty członków sztabu Komendy Głównej na odprawę, która miała się odbyć o godz. 18.00, było z góry zaplanowane przez gen. Pełczyńskiego i gen. Okulickiego, którzy za wszelką cenę palili się do wybuchu walki o Warszawę?
A jeśli tak rzeczywiście było, to gen. Tadeusz Pełczyński zachował się niezwykle nielojalnie wobec swego dowódcy gen. Bora-Komorowskiego, uginającego się pod ciężarem ogromnej odpowiedzialności za dalsze losy stolicy Polski i jej mieszkańców.
Tymczasem premier Stanisław Mikołajczyk 26 lipca, a więc już post factum, poparł powstańcze plany dowódcy AK gen. Bora-Komorowskiego, a naczelny wódz gen. Sosnkowski do samego końca nie potrafił zdobyć się ani na ich poparcie, ani zakazanie.
Premier Mikołajczyk udał się 26 lipca do Moskwy na rozmowy ze Stalinem, a gen. Sosnkowski odleciał nieco wcześniej, bo 11 lipca, na inspekcję II Korpusu gen. Władysława Andersa.
Pokrótce, kiedy ważyły się ostateczne losy stolicy, nie było w Londynie ani premiera, ani naczelnego wodza, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla Polski.
"Naczelny wódz liczył się z co najmniej miesięcznym pobytem we Włoszech" - pisał kpt. Stanisław Babiński, jego zaufany adiutant - i dopuszczał także ewentualność, że rozwój wypadków może mu zamknąć drogę powrotną do Londynu.
"Gen. Sosnkowski był bowiem zdecydowany wypowiedzieć posłuszeństwo Rządowi w imieniu Sił Zbrojnych, gdyby p. Mikołajczyk podpisał w Moskwie kapitulację wobec żądań sowieckich, prowadzących w rozumieniu Generała do nowego rozbioru Polski i do utraty przez nią wolności. Pewne przygotowania do podobnego manifestacyjnego aktu gen. Sosnkowski zaczął czynić, pisał kpt. Babiński, gdy stało się jasne, że p. Mikołajczyk do Moskwy pojedzie. Tak więc Wódz Naczelny pracował nad tekstem odezwy - rozkazu do Sił Zbrojnych, jaki w przypadku kapitulacji Premiera zamierzał wydać z kwatery polowej 2 Korpusu". Wybuch powstania w Warszawie doprowadził do innej kolejności wypadków - dodawał kpt. Babiński - i wymusił powrót naczelnego wodza do Londynu.
W Moskwie, jak wiemy, nie doszło do "kapitulacji" premiera Mikołajczyka. Co więcej, na żadne bunty w II Korpusie nie zgadzał się jego dowódca gen. Władysław Anders.
Tymczasem 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie i zaczęła się gehenna powstańców i ludności cywilnej Warszawy, która trwała 63 dni.
Głównymi bohaterami powstania warszawskiego byli nie tylko sami powstańcy, którzy przez ponad dwa miesiące toczyli nierówny, daremny i w istocie samotny bój z Niemcami, czy też polscy żołnierze i alianccy lotnicy, którzy usiłowali przyjść im z pomocą, ale również ludność cywilna walczącej stolicy, gdyż walkę z Niemcami prowadziło całe miasto i prawie wszyscy jego mieszkańcy.
Nie ulega bowiem kwestii, że bez aktywnej pomocy oraz wsparcia powstania przez ludność stolicy, pomimo ponoszonych przez nią ogromnych strat i cierpień, nie trwałoby ono tak długo, a nawet może załamałoby się w pierwszych dniach lub tygodniach, kiedy okazało się, że powstańcy byli za słabi, aby pobić Niemców i zająć całe miasto wraz z jego najważniejszymi obiektami.
Co więcej, nie ulega też kwestii to, że niemiecki terror, bestialskie represje i masowe mordy na Woli, Ochocie i Starym Mieście miały skutek odwrotny do zamierzonego. Miast załamać morale ludności prawie do końca, potęgowały jej wolę oporu i walki oraz żądzę odwetu. W momentach kryzysów, jakie powstanie kilkakrotnie przeżywało w różnych dzielnicach, dochodziło do zrozumiałych wybuchów rezygnacji i paniki wśród żyjącej w straszliwych warunkach ludności cywilnej. Złorzeczono wtedy wszystkim i wszystkiemu: Niemcom, aliantom, Rosjanom, rządowi w Londynie, dowództwu Armii Krajowej i Bogu ducha winnym powstańcom.
Kiedy upadały Wola, Stare Miasto, Powiśle, Czerniaków, Mokotów, Żoliborz, kiedy dogorywał opór powstańców - dochodziło do spontanicznego wywieszania białych flag przez ludzi doprowadzonych do skrajnej rozpaczy, stojących w obliczu natychmiastowej śmierci. Były to jednak wypadki dość rzadkie. Na ogół tak długo, jak tliła się jeszcze iskierka nadziei, że powstanie może się zakończyć powodzeniem - współpraca i stosunki pomiędzy ludnością cywilną a wojskiem układały się dobrze, mimo że czasem - jak w każdym społeczeństwie - dochodziło do tarć i niesnasek.
W miarę przedłużania się powstania wśród ludności cywilnej trudniej było znaleźć ochotników do budowy barykad, kopania okopów czy też studzien. Czasami dochodziło do sporów pomiędzy wojskiem w kolejkach po wodę czerpaną z zaimprowizowanych studzien lub nawet przy zbieraniu zrzutów, szczególnie w przypadkach, gdy zawierały one żywność.
Po niemieckich gwałtach i rzezi na Woli i Ochocie w pierwszych dniach powstania większość warszawiaków wolała zginąć pod gruzami własnych domów niż pod salwami niemieckich plutonów egzekucyjnych. Tym bardziej że prawie do samej kapitulacji łudzono się, że Rosjanie wejdą do Warszawy, w co ja osobiście nigdy właściwie nie wierzyłem.
A jednak trudno było liczyć na sukces militarny i zdobycie stolicy ze wszystkimi najważniejszymi obiektami, skoro Armia Krajowa w Warszawie była właściwie bezbronna. Ilość posiadanej broni - 1 sierpnia 1944 roku - pozwalała na uzbrojenie zaledwie 3500 żołnierzy. Piszący te słowa wyruszył na powstanie, jak większość żołnierzy Armii Krajowej, z opaską, opatrunkiem osobistym i jednym granatem, a karabin i pistolet zdobyłem na Niemcach dopiero po dłuższym okresie walki. Co więcej, zastępca dowódcy mojego zgrupowania kpt. "Tum", Teofil Budzanowski, poszedł na powstanie ze scyzorykiem.
Powstanie było zupełnie czymś innym dla ludności cywilnej niż dla walczących żołnierzy. Dla ludności cywilnej było ciągłą udręką i nieustannym czekaniem na upragniony jego koniec. Dla walczących - szczególnie dla młodych wiekiem i tkwiących na pierwszych liniach - powstanie było "wielką grą" i przygodą, połączoną z poczuciem dobrze spełnionego do końca żołnierskiego obowiązku. To były, mimo wszystko, najpiękniejsze dni ich młodego życia, w czasie których nie było czasu na rozdzieranie szat czy uleganie skrajnej rozpaczy:
"gdyż zbyt szybko toczyła się akcja zbrojna. Nie trzeba było się też troszczyć o jedzenie czy kwaterę. Wszystko robiło się na rozkaz lub na ochotnika, a na kwaterach powstańczych zazwyczaj bywało głośno, gwarno i wesoło. Panował na nich »wisielczy« humor - co znowu nieraz raziło zgnębionych, przybitych i udręczonych cywilów".
Tragedia Warszawy była, co jeszcze raz należy podkreślić, jedną z największych, jaką naród polski przeżył w ciągu swych długich i często tragicznych dziejów. W gruzy i popiół obrócone zostały bezcenne skarby polskiej kultury. Rozbity został kierowniczy ośrodek polskiego życia narodowego. Wyginął kwiat stołecznej młodzieży, niedoszłej, niczym nieodżałowanej elity narodu. Całkowita zagłada i ogromne straty ludzkie wywarły wielki wpływ na dalsze losy stolicy i Polski. "Warszawiacy" powrócili do swego miasta, by rozpocząć życie wśród gruzów, w piwnicach i resztkach ocalałych domów i przystąpić do odbudowy stolicy, często gołymi rękami. Była to spontaniczna manifestacja ich zdecydowanej woli, by udowodnić, iż Hitlerowi nie powiodło się unicestwienie miasta i kultury polskiej. Taka postawa pomogła raz jeszcze uczynić Warszawę prawdziwą i tradycyjną stolicą Polski.
Moją pracę o powstaniu warszawskim pisałem nie tylko jako historyk, ale również jako jego wówczas czternastoletni uczestnik, któremu dane było przez 63 dni obserwować na własne oczy, na swoim skromnym odcinku reakcję zarówno żołnierzy, jak i cywilów na wybuch i przebieg powstania oraz na toczące się wokół nich wydarzenia i walki, na rosnącą beznadziejność sytuacji oraz pogarszające się stale warunki codziennej egzystencji.
Ja też obserwowałem początkowy entuzjazm, z jakim zarówno żołnierze, jak i ludność cywilna witali wybuch powstania oraz spontaniczną pomoc i wsparcie, jakiego nam udzielała ochoczo i bez najmniejszego szemrania czy sprzeciwu. Wszyscy solidarnie walczyliśmy o wspólną sprawę. Później obserwowałem, w miarę przedłużania się walk, jak ten entuzjazm przeradza się powoli w obojętność, a czasami nawet w wyraźną wrogość. Kiedy ludzie winili nas za straty i nieszczęścia, jakie spadały na cywilów - na własne uszy słyszałem, jak zrozpaczone kobiety wołały na gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, kiedy wizytował naszą kompanię pod koniec września 1944 roku: "Ty morderco naszych dzieci", a nam, prostym powstańcom, wymyślały od "złoczyńców", gdy braliśmy ich mężów i braci do kopania rowów dobiegowych.
Niemniej, kiedy szliśmy do niewoli, ludność żegnała nas czule i serdecznie, wołając: "Chłopcy, wracajcie na Boże Narodzenie".
Tymczasem, jak już wcześniej wspominałem, główni autorzy powstania warszawskiego - generałowie Bór-Komorowski, Pełczyński i Okulicki - pragnęli uczynić ze stolicy Polski wielką, dramatyczną scenę, na której miał się odbyć ostateczny akt rosyjsko-polskiej konfrontacji. Tutaj miało dojść do ostatecznego ustalenia i wyjaśnienia polsko-rosyjskich stosunków. Tutaj zachodnie mocarstwa miały być zaproszone do publicznego wypowiedzenia się w polskich sprawach.
Sądzono też, iż udane powstanie wzmocni pozycję Mikołajczyka w jego rozmowach ze Stalinem w Moskwie, pozwoli mu na prowadzenie negocjacji z pozycji względnej siły i przekonania władców Kremla, że premier londyńskiego rządu jest prawdziwym reprezentantem odradzającej się Polski.
To też było głównym motywem i celem podjęcia walki o Warszawę z politycznego punktu widzenia. Tymczasem pierwszy powstańczy szturm, przeprowadzony w biały dzień, który zdaniem gen. Okulickiego miał dać broń do dalszej walki, załamał się pod morderczym ogniem niemieckiego garnizonu. Przy czym powstańcy ponieśli ciężkie starty i stracili wiele drogocennej broni, co zmusiło generała Bora-Komorowskiego do ubiegania się o natychmiastową pomoc sowiecką, której Stalin w istocie nigdy nie udzielił. Co więcej, Generalissimus drwił po prostu ze swych zachodnich "towarzyszy broni" Churchilla i Roosevelta, których uważał za zwykłych oszustów, chociaż oni robili, co tylko mogli, aby mu się przypodobać, niestety, naszym kosztem.
"Może myślicie", mówił Milowanowi Dzilasowi 6 czerwca 1944 roku, a więc w dzień lądowania sprzymierzeńców w Normandii, "że zapomnieliśmy, kim są Anglicy i kim jest Churchill, tylko dlatego, że jesteśmy ich sprzymierzeńcami. Nie, nie jest im milsze, jak oszukać swych sprzymierzeńców. Podczas pierwszej wojny światowej stale oszukiwali Rosjan i Francuzów. A Churchill? Churchill to taki typ, że jeśli go nie przypilnujesz, wyciągnie ci ostatnią kopiejkę z kieszeni! Kopiejkę z kieszeni! A Roosevelt? Roosevelt jest inny. Wyciąga rękę tylko po grubsze pieniądze. Ale Churchill? Churchill - nawet o kopiejkę".
Było więc jasne, że Stalin nie tylko nie ufał swoim zachodnim sprzymierzeńcom, ale też po prostu sobie z nich drwił. A wobec Polski prowadził, bez względu na nich, własną zaborczą politykę.
"Ta wojna nie jest taką, jak w przeszłości" - mówił władca Kremla Dzilasowi - "kto okupuje terytorium, narzuca także swój własny ustrój społeczny. Każdy narzuca swój własny ustrój, tak daleko, jak może dotrzeć jego armia. Nie może być inaczej".
Pokrótce, Stalin był wyznawcą starej zasady, która mówiła: cuius regio, eius religio, co, niestety, dla nas, Polaków, nie wróżyło nic dobrego, gdyż byliśmy z góry skazani na długi okres stalinizmu, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Na szczęście już w trzy lata po śmierci Stalina, w październiku 1956 roku, zaczął się w Polsce długi, uciążliwy, a w pewnych nawet momentach krwawy odwrót od stalinizmu, który zakończył się odzyskaniem przez Rzeczpospolitą niepodległości w 1989 roku, bez jednego strzału i jednej wybitej szyby, przy wydatnym poparciu prawie wszystkich Polaków. Co było w dużej mierze zasługą Lecha Wałęsy i Wojciecha Jaruzelskiego i ich doradców, z Tadeuszem Mazowieckim na czele.
***
Jan M. Ciechanowski, polski historyk emigracyjny, uczestnik powstania warszawskiego. Od 1943 r. był żołnierzem Armii Krajowej w zgrupowaniu "Siekiera", działał pod pseudonimem "Jastrząb". Po upadku powstania, podczas którego Ciechanowski został ranny, znalazł się on w niewoli niemieckiej. Po wojnie osiadł w Wielkiej Brytanii i zajął się pracą naukową jako historyk. Został profesorem na uniwersytecie w Londynie. Tam też w 1971 r. wydał książkę: "Powstanie Warszawskie: zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego". Został dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. W 2005 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył Ciechanowskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski
***
"Powstanie Warszawskie: zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego". Najsłynniejsza książka prof. Ciechanowskiego. Wydana w 1971 r. w Londynie, wielokrotnie wznawiana. Profesor sprzeciwiał się w niej przekonaniu o konieczności wybuchu powstania, które ocenił jako błąd i klęskę. Publikacja wzbudziła liczne kontrowersje. Profesor Ciechanowski w swojej książce pisał m.in., że powstanie pomogło przejąć komunistom władzę w Polsce. W jednym z fragmentów zaznaczył: "W drugiej połowie 1944 r. bardzo źle uzbrojona Armia Krajowa nie mogła sobie pozwolić jednocześnie na prowadzenie walki zbrojnej z Niemcami i stawianie politycznego oporu Rosjanom i komunistom. Plany i zamiary Bora-Komorowskiego i Jankowskiego były zbyt skomplikowane i ryzykowne, aby mogły zostać uwieńczone powodzeniem".
Poznaj Tajemnice Państwa Podziemnego:
"Tajemnice Państwa Podziemnego" to dokumentalny serial historyczny wyprodukowany przez Polska Press Grupę we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Patronem medialnym jest miesięcznik "Nasza Historia".