"Uświadomiliśmy sobie, że nigdy więcej słońca nie zobaczymy...". Opowieść powstańca z Mokotowa

Katarzyna Kazczorowska
Batalion Baszta
Batalion Baszta Wikipedia Commons/Domena publiczna
Jarosław Grabiński jest jednym z ostatnich żyjących członków Korpusu Kadetów we Lwowie. Jego ojciec zginął w Katyniu, on walczył w Powstaniu Warszawskim, przeszedł kanałami z Mokotowa do Śródmieścia.

Parę dni przed 1 sierpnia 1944 roku, czekał na rozkaz, gdzie ma się stawić. W końcu przyszła wiadomość: mieszkanie na tyłach placu Narutowicza. Przydział „Baszta”. Z tego punktu zbiórki na Mokotów na ulicę Krasickiego. Gdzieś dwieście metrów od ulicy Odyńca była opuszczona willa, gdzie był magazyn broni. Jako sekcja podchorążych kompanii B-1 czwartego plutonu mieli rozkonserwować broń. Przed godziną „W”.

- 1 sierpnia nasza drużyna specjalna podchorążych, w czwartym plutonie, dostała stosunkowo dobre uzbrojenie, bo wyrzutnię odcisków przeciwczołgowych Piata z sześcioma pociskami! Byłem pierwszym amunicyjnym. Dzidek, pseudonim „Kobuz”, czyli Bohdan Staniewski był celowniczym i „Głaz”, czyli Piotr Haase był drugim amunicyjnym. „Kobuz” miał pistolet „Colt”, parę granatów i parę butelek zapalających, więc to nie tak źle było - wspomina Jarosław Grabiński, któremu rodzice na chrzcie dali Jarosław, Andrzej, Wojciech i tak naprawdę całe życie był Wojtkiem. Nawet w konspiracji miał taki pseudonim.

Parę minut przed piątą przeszli do budynku, w którym mieszkali rodzice jego narzeczonej, którą poznał w swoim oddziale - w czasie powstania była sanitariuszką oddziału „Ruczaja” w Śródmieściu. Kiedy zobaczyli pierwszy nadlatujący samolot niemiecki, już wiedzieli, że dla nich zaczęła się prawdziwa walka. Ale ich chrzest bojowy miał dopiero nadejść - w mieszkaniu magistra Gąseckiego, autora receptury słynnych „Kogutków”, proszków na ból głowy, a więc postaci znanej nie tylko w Warszawie. Pan Gąsecki nawet ich poczęstował przechowanym na wyjątkową okazję francuskim koniakiem (nawet nie przypuszczał, że ten koniak dzieciakom, którym go poda, będzie smakował mydlinami…). W mieszkaniu urządzili stanowisko ogniowe. W pokoju narożnym wyjęli okna, żeby się szyby nie potłukły.

- Do okna przysunęliśmy stół, a na blat, żeby się nie porysował, położyliśmy materac. Jeszcze tylko karabin maszynowy, rozsunięte firanki. I czekamy. Od strony Rakowieckiej, Puławską, podjechał czołg. Wystrzelił w naszą stronę, ale pocisk wybuchł w murze i, na szczęście, tylko nas ogłuszyło. Nikomu nic się nie stało - Jarosław Grabiński opowiada o tamtych dramatycznych dniach w Warszawie starannie dobierając słowa, które i tak nie oddadzą tego, co czuli, gdy ginął kolega, czy się bali, czy myśleli o przyszłości.

O tamtych godzinach, akcjach, trupach, rozkazach, o zachłyśnięciu się wolnością i o tym, jak to jest zobaczyć szaleństwo ludzi, którzy przeżyli tylko dlatego, ze schowali się pod stosami ciał zamordowanych sąsiadów opowiedział kilka lat temu Magdalenie Miązek z Muzeum Powstania Warszawskiego. To była długa rozmowa, ale przecież każdy wie, że nawet na dwudziestu stronach nie da się zmieścić kilku lat życia.

- Najgorsze jednak przyszło, kiedy dostaliśmy rozkaz zejścia do kanałów. Mieliśmy się przebić do Śródmieścia, by tam dalej walczyć. Był 27 września i nawet nie wiedzieliśmy, że czeka nas zejście do piekła - Grabiński milknie na chwilę, jakby znów przeżywał najdłuższych 20 godzin swojego życia.

Nie, nie czuł smrodu. Ani kanałów, ani trupów tych, którzy w te czeluście zeszli przed nimi i zginęli, rozerwani niemieckimi granatami.

- Doszliśmy do miejsca, gdzie były worki z cementem wrzucone i zalane wodą. Zrobiła się z nich ściana nie do przebycia. Woda była już wysoko, więc musieliśmy wracać. Gdzieś nam zginęli przewodnicy. Szliśmy więc równym poziomem wzdłuż Puławskiej, potem w dół gdzieś bardzo ostro i znów w wodę. Niemcy zaczęli wrzucać granaty. Zaczęła przybierać woda. Ktoś powiedział, że zaczynają zalewać kanały. Nikt nie pomyślał, że to deszcz, przecież wodociągi nie działały… I wybuchła panika. W kanałach. Ktoś zaczął strzelać. Czuję, że płyną pode mną jakieś zwłoki, a woda powoli podchodzi do góry… I w tym niewyobrażalnym chaosie i ciemnościach mówię do kolegi z oddziału: „Słuchaj, cofamy się, wracamy”. Bo wszyscy rwali do przodu, do włazu.

Zaczęli wołać „patrol bojowy”. Ludzie się rozsuwali. A oni ruszyli w kierunku otwartego włazu, do którego Niemcy wrzucali co chwilę granaty. Udało im się przebiec. I szli. Strasznie długo. Myśleli, że dotrwają do nocy i wtedy wyrwą się jakoś…

- Ale zaczęli nadchodzić inni i z góry po polsku ktoś zaczął wołać, że się Mokotów poddał, żeby wychodzić. Pojedynczo - wspomina powstaniec.

Wszyscy wyszli, tylko Grabiński z kolegą siedzieli w malutkim korytarzyku i czekali. Nawet nie wiedzieli na co.

- Aż uświadomiliśmy sobie, że nigdy więcej słońca nie zobaczymy... Zostawiliśmy broń w kanale i wyszliśmy. Pomagał nam jakiś żołnierz, pod koniec to już nas wyciągał. Każdy był zabłocony, zachlapany. Jakiś gestapowiec, bo z czarnym otokiem i z trupią główką, robił leicą zdjęcia każdemu wychodzącemu z włazu i pod ścianą nam kazali stanąć - Jarosław Grabiński mówi wolniej, jakby znów stał pod tą ścianą. Czy to dlatego, że o jeden właz dalej tych, którzy wyszli z kanałów, wszystkich Niemcy rozstrzelali? Ponad stu powstańców.

- Ja miałem szczęście. Żołnierz, który rozbrajał i rzucał broń na stertę, wziął jakąś puszkę pomalowaną na wojskowy kolor i wetknął mi do chlebaka. Byłem załamany. Myślałem, że zaraz nas zabiją i nawet nie zastanawiałem się, co on mi podał. Niemcy nas ustawili, policzyli, kazali oddać noże, broń i inne rzeczy, jakie kto tam ma. Aż w końcu poprowadzili na Pole Mokotowskie. Stamtąd mieliśmy wyruszyć dalej.

I to w tej drodze okazało się, że ta puszka niemiecka to była konserwa mięsna. Ten żołnierz wiedział, że czeka ich długa droga. Najpierw do obozu przejściowego, a potem wagonami do Berlina Hauptbahnhof, a stamtąd Bremerferde koło Bremy. Kiedy wyprowadzano ich z dworca, w kolumnach, dzieciaki z Hitlerjugend obrzuciły ich grudami błota i końskim nawozem wrzeszcząc „Banditen!”.

Doszli do obozu Sandbostel, stalag X B.

- A tam zdumienie. Zobaczyliśmy boisko i młodzież grającą w piłkę nożną na tym boisku. Kiedy nas dostrzegli, podbiegli do drutów i zaczęli krzyczeć: „Bohaterowie! Powstanie Warszawskie! My wszystko o was wiemy!” - starszy pan w fotelu po raz kolejny proponuje kawę. - To byli Polacy z 1939 roku. Podchorążowie. Ale w obozie byli też Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Włosi, Serbowie, Jugosłowianie.

Czas kadetów

Na starych, przedwojennych fotografiach ze Lwowa widać okazały, tynkowany budynek. To Korpus Kadetów, czyli gimnazjum matematyczno-przyrodnicze, które spośród innych szkół wyróżniał wysoki poziom i wojskowa dyscyplina. Chłopiec, który zaczynał tu na naukę, dbał o honor munduru, który nosił. I wiedział, co znaczą słowa „ojczyzna”, „Polska”, „godność”. Jednym z takich chłopców był właśnie Jarosław Grabiński, który wstępując w szkolne mury nie mógł wiedziec, że czas próby jest dopiero przed nim.

- Do Korpusu trafiłem w 1937 roku. Byliśmy oczywiście skoszarowani. Tworzyliśmy kompanie i plutony. Klasa była plutonem, cały rocznik - kompanią. Ale ukończenie tej szkoły nie oznaczało, że trzeba było iść do wojska. Jeśli ktoś wybierał taką drogę, to szedł do podchorążówki i od razu na drugi rok - omijał go tak zwany rocznik unitarny, który z cywili robił żołnierzy. Ja nie zdążyłem zdecydować, czy tak jak tato zostanę oficerem. 1 września 1939 roku wybuchła wojna - opowiada Jarosław Grabiński.

Wykruszali się od lat. Tak jak kiedyś trzymali się razem, pielęgnując pamięć o wspólnym doświadczeniu, tak dzisiaj zostały już tylko książki i troska, by ocalić z przeszłości jak najwięcej, póki jeszcze jest czas. Umieli się rozpoznać w czasie wojny. Umieli się odnaleźć i po wojnie, choć w czasie stalinowskiej nocy nikt Korpusem Kadetów się nie chwalił. - Ta szkoła po wojnie po prostu była trefna - dr Grabiński poprawiając się w fotelu, wymienia nazwiska kolegów, którzy tak jak on po wojnie dotarli do Wrocławia. Najstarszy był Olo Budziszewski, kadet z korpusu w Rawiczu, chemik, adiunkt u profesora Płaszka, kiedy jeszcze Uniwersytet i Politechnika były jedną uczelnią. Przeniósł się później do Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej. Kolejny to Marian Sobociński, ze lwowskiej szkoły, tak jak Grabiński studiował weterynarię. Przeniósł się do Poznania, gdzie doszedł do tytułu profesora. Był też kolejny weterynarz - Zbyszek Paradowski, który trafił do Instytutu Onkologii do Gliwic się przeniósł. I koniarz, chirurg Andrzej Modrakowski, który w 1953 roku - jako lekarz weterynarii - zaczął prace na wrocławskim torze wyścigowym. I jeszcze późniejszy rektor i prorektor profesor Eligiusz Roszyk, specjalista z zakresu chemii rolnej.

Czas dorastania

Wakacje 1939 roku. Sierpień był upalny, jak całe lato. Zwykle do szkoły zjeżdżali z domów na kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale wtedy do domu w Ostrowi Mazowieckiej przyszło zawiadomienie, by wstrzymać się z wysłaniem syna.

- Tato, który był oficerem w stopniu majora, został zmobilizowany. Był dowódcą kompanii szkoleniowej w szkole podchorążych piechoty w Komorowie koło Ostrowi, a przydział dostał do Wilna, do Pułku Legionów Piechoty. Pożegnaliśmy go na dworcu. I już nigdy więcej się nie zobaczyliśmy. Ostatnia karta od niego przyszła z obozu w Kozielsku. W grudniu. Niewielka, taka odkrytka, jak mówią Rosjanie. Napisana w październiku lub listopadzie 1939 roku. Tato martwił się, jak przeżyjemy zimę, czy mamy opał. I napisał takie dziwne zdanie „nie jedźcie do Jadźki, bo tam nie będę mógł was szukać” - opowiada Grabiński i już nie musi dopowiadać, że jego ojciec Felicjan Ignacy, major, zginął zabity strzałem w tył głowy w chłodny, kwietniowy poranek w Lesie Katyńskim. Nie dowiedzieli się tego ani z listy nazwisk opublikowanej przez Niemców po ataku III Rzeszy na Rosję Sowiecką i odkryciu zbrodni katyńskiej, ani z pierwszej listy publikowanej w Londynie przez środowiska emigracyjne. Prawdę Jarosław Grabiński z mamą poznali dopiero z drugiej londyńskiej listy.

- Jadźka, o której tato pisał na tej ostatniej kartce pocztowej, to była moja ciocia, żona mojego chrzestnego. Wujek, Henryk Pracki, też był oficerem. Kapitanem. Nie ma go na liście katyńskiej, ale nigdy go nie odnaleźliśmy. Ciocia mieszkała w części, którą 17 września zajęli Sowieci, więc ojciec miał chyba nadzieję na jakąś wymianę. Że ich wypuszczą z tego obozu do domów… - głos Jarosława Grabińskiego zawiesza się na chwilę.

Po kolejnym oddechu, nie tak głębokim jakby się chciało, bo z wiekiem astma się przyplątała, opowieść o wojennych kolejach losu kadeta z lwowskiego korpusu znów zaczyna się snuć. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu jak na przyspieszonym filmie, bo jak w ciągu kilku godzin opowiedzieć komuś swoje życie i w tym najbardziej dramatycznym momencie?

Pierwsze bombardowanie przeżył wcale nie 1 września, ale kilka dni później. Nad koszary i bloki, gdzie mieszkały rodziny oficerów nadleciały niemieckie samoloty bombowe, henkel 111. Cała eskadra. Któryś z nich zrzucił ładunek na wartownię. Śmierć kilku osób tylko przyspieszyła decyzję o ewakuacji. Podstawiono im furmanki, na które kobiety z dziećmi, z walizkami, w których były najpotrzebniejsze rzeczy i te, które da się spieniężyć, jeśli będzie taka potrzeba, ruszyły w nieznane.

Jechali nocami. Na wschód, nie wiedząc, że za kilka dni wkroczy tam Armia Czerwona. Dojechali prawie do Brześcia, gdzie akurat Niemcy atakowali twierdzę. Ale kiedy do miasta weszli Rosjanie, to pani Grabińska, nie czekając na wspólną defiladę odbieraną przez generałów Wehrmachtu i Armii Czerwonej, wyszukała wóz, którym zaczęli uciekać tam, skąd przyjechali. Na zachód.

- Dotarliśmy w okolice Warszawy. Nad Świder, do młyna wodnego, gdzie mieszkała mamy koleżanka ze szkoły. Tam dotarła też z Grodna siostra mamy z córeczką. Czekaliśmy, bo Niemcy zamknęli Warszawę i nikogo nie wpuszczali do miasta. Trwało to jakieś 2-3 tygodnie. Przeżyliśmy nawet napad bandycki w nocy. Maruderzy wojskowi w mundurach, z karabinami, zabrali mojej mamie walizeczkę, w której trochę pieniędzy miała i jakieś akcje elektrowni w Gródku Jagiellońskim. A jak już Niemcy otworzyli miasto, to ruszyliśmy do Warszawy - opowiada Jarosław Grabiński.

W tej Warszawie tak naprawdę mieszkali po rodzinie i znajomych. Nastoletni Wojtek i jego mama szybko zaczęli mieszkać osobno. Żona oficera nawiązała kontakty z Komendą Główną - najpierw ZWZ a później AK. Prowadziła lokale na odprawy, miała dokumenty na różne nazwiska. W jednym z tych mieszkań był ukryty pokój - za szafą... Syn wiedział o tym, ale jak przystało na kadeta, wiedział też, że są sprawy, o których się nie rozmawia. Choć przecież kiedyś w jednym z tych mieszkań kontaktowych mama pokazała mu mały, haftowany sztandar, który miał dotrzeć do Anglii, do polskich lotników. Dzisiaj ten sztandar jest w Muzeum Sikorskiego w Wielkiej Brytanii.

Czas próby

Kolegę z lwowskiej szkoły spotkał któregoś dnia przypadkowo na ulicy. A jak zaczęli się szukać, to szybko okazało się, że jest ich sześciu. Znaczy sekcja. W sam raz do prowadzenia szkoleń.

- Ojciec jednego z kolegów, pułkownik Klepacz, stał wysoko w ZWZ-ie. Struktury podziemne zaczęli tworzyć jeszcze przed kapitulacją Warszawy, kiedy już wiadomo było, że pierwszy etap wojny przegraliśmy. I wiadomo było, że mimo dwóch lat szkoły, są nam potrzebne szkolenia, bo szybko zaczęliśmy mieć konkretne zadania do wykonania - wspomina Grabiński.

Zadania wywiadowcze w okupowanej Warszawie wbrew pozorom wcale nie były łatwe. Ich zobowiązkiem było obserwowanie niemieckich koszar, spisywanie liczby aut wjeżdżających i wyjeżdżających, numerów rejestracyjnych, symboli. Przez kilka godzin i to tak, by nie zwrócić na siebie uwagi. Na kartce, trzymanej w kieszeni spodni lub kurtki.

Uczyli się regulaminów, składania broni, instrukcji, zasad. Składali uroczystą przysięgę - ślubowali biało-czerwonej, że będą walczyć o Ojczyznę do ostatniej kropli krwi.

- Byliśmy pod dowództwem porucznika „Dana”. Do dzisiaj nie udało się nikomu z nas ustalić jego prawdziwego nazwiska, zdaje się, że był saperem. Spotykaliśmy w kościele przy placu Zbawiciela. I to tam dostawaliśmy przydział zadań do wykonania - opowiada dawny kadet, którego szybko skierowano na szkolenie do tajnej podchorążówki „Agrykola”. Skończył ją wraz z kolegami w dniu, w którym dotarła do Warszawy wiadomość o klęsce generała Paulusa pod Stalingradem. Był styczeń 1943 roku. Nie wiedzieli, że za dwa lata Warszawa będzie morzem wypalonych ruin.

Wojtek Grabiński został adiutantem „Dana”, ale krótko po tym awansie został aresztowany. Sypał jeden z kolegów, który wpadł i nie wytrzymał tortur. - Ale szczęście w nieszczęściu, że znał mnie jako Wojtka, a nie pod imieniem w oficjalnych dokumentów, czyli jako Jarosława. Kiedy gestapo przyszło do stróża, pytali o Wojciecha Grabińskiego. A ponieważ usłyszeli, że takiego tu nie ma, to aresztowali moich dwóch wujów, których wywieziono do Dachau… - starszy pan poprawia filiżankę stojącą na niewielkim stoliku i po chwili dodaje: - Stróż, by mnie ostrzec, wyszedł aż na przystanek tramwajowy.

Szybko okazało się, że śledztwa nie wytrzymał Zbigniew Czerniewicz. Podziemie wydało na niego wyrok za zdradę. Chłopaka ukrywały przed Niemcami i matka, i siostra. Ukrywały też przed tymi, którzy mieli wykonać wyrok. Aresztowano wtedy m.in. Julka Klepacza, któremu udało się uciec z transportu do Auschwitz - to on po powrocie do Warszawy, powiedział im, kto sypał. Zbyszka wytropiła grupa egzekucyjna... Ciężko ranny zmarł w szpitalu, nie ujawniając żadnego nazwiska.

Grabiński wpadł w lutym 1943 roku. Trafił na Szucha wprost z mieszkania Włodka Radajewskiego, gdzie Niemcy zorganizowali „kocioł”. Miał szczęście. Nic przy sobie nie miał. Próbował tłumaczyć, że przyszedł do kolegi po książki, ale to dzięki matce wyszedł na wolność po sześciu tygodniach - z rąk gestapowców wykupiła go Komenda Główna AK. Był ciężko pobity, z gorączką, ale żywy. W ukryciu czekał na podrobione dokumenty, z którymi miał wyjechać poza Generalną Gubernię.

Czas wolności

Wolności nie przyniosło mu Powstanie. Przyszła do niego dopiero 26 kwietnia 1945 roku. Obóz wyzwoliła Dywizja Strzelców Szkockich. Orkiestra - jak na filmach - z kobzami, w spódniczkach w kratę. Reszta wojska to robotnicy z Londynu - cockneye.

- Ale młodzi, fajni, tylko zegarek ukradli jednemu z oficerów, który witał ich... Porządny, szwajcarski zegarek zdjęli z ręki - Wojciech Grabiński w końcu się uśmiecha się, dodając, że jak widać, nie tylko Rosjanie kradli zegarki.

Już wolny, zachorował na tyfus. Szpital, potem kolejny obóz - w strefie amerykańskiej, dla rekonwalescentów. Do Polski wrócił jesienią 1945 roku. Tak naprawdę tylko po to, by odszukać narzeczoną i namówić ją, by wyjechali razem na Zachód. Są młodzi, przeżyli, po co im ta Polska, gdzie jak mówią, wciąż zabijają…

- Jeszcze w czasie okupacji zdałem małą maturę na tajnych kompletach. Dotarłem do Jędrzejowa do przyszłych teściów, którzy tam się dostali po powstaniu. Obydwoje byli nauczycielami, on był dyrektorem kursów dla dorosłych, gdzie w ciągu jednego roku robiło się dwa lata licealne i maturę. To przeszedłem tam i w 1946 roku w maju, jak zdałem już pełną maturę przyjechałem do Wrocławia na weterynarię. Tutaj w 1947 roku wzięliśmy z żoną ślub. W tym samym roku zdobyłem mieszkanko, później przeniosłem się do drugiego, większego i tam od tego czasu, od 1951 roku żyję. Wciąż żyję - kadet Korpusu Kadetów ze Lwowa wstaje powoli z fotela i podchodzi do regału z książkami. Na półce są bezcenne pamiątki: książka o nim i jego kolegach i ich udziale w Powstaniu Warszawskim. Dowód, że byli. Dla tych co zostają.

Poznaj Tajemnice Państwa Podziemnego:

"Tajemnice Państwa Podziemnego" to dokumentalny serial historyczny wyprodukowany przez Polska Press Grupę we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Patronem medialnym jest miesięcznik "Nasza Historia".

Tajemnice Państwa Podziemnego - wydanie specjalne Naszej Historii

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia