[b]Piotr Wróblewski: W 1943 roku Tadeusz Bór-Komorowski zostaje szefem Armii Krajowej. Ale jeszcze przed wojną, kilka lat wcześniej, właściwie szykował się do emerytury. Jak doszło do tej nagłej zmiany?[/b]
Wojciech Rodak: Od jesieni 1939 roku płk. Tadeusz Bór-Komorowski organizował ruch oporu w Krakowie. Z czasem jego siatka podporządkowała się ZWZ, a on stanął na czele Obszaru Kraków. Niestety w kwietniu 1941 roku struktury konspiracji w mieście zostały totalnie rozbite - aresztowano aż około 300 osób, a sam Bór-Komorowski ledwo się uratował. Musiał uciekać. Najpierw pomieszkiwał na wsi w Małopolsce i w lecie 1941 roku zapadła decyzja o przeniesieniu go do Warszawy. Tam został zastępcą gen. Stefana Grota-Roweckiego. Początkowo odpowiadał za Obszar Zachodni ZWZ, czyli siatki na Pomorzu i w Wielkopolsce. Potem jego kompetencje rozszerzano, m. in. koordynował proces scalania podziemia – miał bardzo dobre kontakty z narodowcami.
Później, pod koniec czerwca 1943, gdy aresztowano Roweckiego, automatycznie objął funkcję Komendanta Głównego AK. Ale on nie marzył o tym – to był bardzo skromny człowiek. Nie łaknął tej władzy. Wymownym dowodem na to była scena, jaka rozegrała się w jednym z mieszkań konspiracyjnych zaraz po pojmaniu „Grota”. Wówczas „Bór” zapytał członków Komendy Głównej AK, czy na pewno chcą, żeby to on objął dowodzenie organizacją. „Panowie, może inna kandydatura? Zastanówcie się, czy na pewno chcecie, żebym to był ja”. Po czym wyszedł z pokoju. Ale gdy wrócił po kilku minutach wszyscy powiedzieli, że „tak, popierają go”. Z tym, że później okazało się, że co najmniej dwie osoby z Komendy były do niego nieprzychylnie nastawione: płk. Stanisław Tatar oraz szef BIP-u Jan Rzepecki. Oni obaj próbowali podkopać autorytet Bora-Komorowskiego. Np. Tatar nazywał go w towarzystwie oficerów „pajacem” i wypowiadał się o nim pogardliwie, a Rzepecki próbował donosić na niego do Londynu.
Kazimierz Sosnkowski, Wódz Naczelny urzędujący w Londynie, uznał że decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego była przekroczeniem uprawnień przez Bora-Komorowskiego. Jak do tego doszło, że podjęta została taka decyzja, która wywołała zamieszanie w rządzie na uchodźstwie?
Sosnkowski był przeciwnikiem powstania, ale nie potrafił narzucić swojej woli czynnikom krajowym z KG AK. Jego ścisłe wytyczne - co do warunków, w jakich mógłby rozpocząć się zryw - zignorowano. Do tego jeśli chciał odwieść KG AK od rozpoczęcia walk w Warszawie, to wybrał sobie najgorszego emisariusza z możliwych, by ją do tego przekonać. Chodzi mi o płk. Leopolda Okulickiego, przysłanego w czerwcu 1944 r.
Pułkownik Okulicki co prawda powtórzył „Borowi” instrukcje Naczelnego Wodza, ale zaraz potem zaczął je deptać – stał się bowiem czołowym orędownikiem powstania. Mało tego - storpedował wszystkie dotychczasowe akowskie koncepcje, dotyczące prowadzenia powstania w Warszawie. Pierwotny plan, jeszcze z czasów „Grota”, zakładał podjęcie ograniczonych walk w mieście, ale tylko wtedy, gdyby Niemcy poszli zupełnie w rozsypkę – rozpoczęli odwrót. Wówczas jedno nagromadzenie AK miało iść z Mokotowa na północ, drugie z Żoliborza na południe. Mieli odciąć Niemców od Wisły, wypychając ich z miasta i nie utrudniając ucieczki głównymi arteriami na zachód. Natomiast Okulicki około 20 lipca 1944 r. zmienił plan, czemu przyklasnął Bór-Komorowski. Wymyślił, że zamkną Niemców w pierścieniu w centrum miasta i zgotują im „śmiertelną pułapkę”. Zupełnie zlekceważono więc fakt, że AK ma niewystarczającą ilość broni na tego typu operację. „Monter” to sygnalizował, ale go zignorowano.
Poza tym w Komendzie Głównej AK było parcie, by powstanie rozpoczęło się na 48 godzin przed przyjściem Rosjan. Jak podają relacje, m. in. „Bora”, wielki nacisk kładł na to Jan Stanisław Jankowski, Delegat Rządu na Kraj. Chodziło o to, by zdążono zdobyć urzędy, powiesić flagi – słowem by, jak mówiono, „przywitać Rosjan w roli gospodarzy”. Nadrzędnym celem zrywu, i to trzeba podkreślić, była chęć postawienia Sowietów w kłopotliwej sytuacji, by nie mogli akowców w Warszawie wybić „po cichu”, jak we Lwowie czy w Wilnie. Sprowokować ich, by pokazali swoją „prawdziwą twarz” zachodnim Aliantom. No i pokazać, że wbrew moskiewskiej propagandzie, AK aktywnie walczy z Niemcami, a nie „stoi z bronią u nogi”.
Co ważne, Armia Krajowa była przygotowana do walki z Rosjanami, gdyby chcieli ich rozbroić. Wyznaczony był prostokąt, w okolicach ul. Koszykowej i ul. Waryńskiego. Chcieli się tam bronić do końca.
Tak więc, gdy Armia Czerwona na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. zbliżyła się do Warszawy, Komenda AK czuła olbrzymią presję na podjęcie działań zbrojnych. Ostatecznie, zamiast straceńczego boju z Sowietami, do którego zapewne by doszło, skończyło się na spektakularną klęską z Niemcami.
A jak to wyglądało z perspektywy Bora-Komorowskiego, bo według doniesień z pierwszych dni sierpnia, dowódca się po prostu załamał.
Ważne jest, w jaki sposób podjęto decyzję o wybuchu powstania. 31 lipca po południu do jednego z akowskich mieszkań konspiracyjnych przyszedł Antoni Chruściel-Monter i powiedział, że jego ludzie widzą czołgi rosyjskie na Pradze. Wtedy Bór-Komorowski uznał, że nie można zwlekać – pamiętajmy pod jaką presją się znajdował – żeby się „nie spóźnić” i zdążyć przed Sowietami. Wydał rozkaz, by 1 sierpnia o godz. 17 rozpocząć powstanie. „Monter” wyszedł z tym rozkazem na miasto. To on faktycznie dowodził wojskowo powstaniem. Decydował kto, gdzie atakował itd. Później do końca życia miał żal, że cała powstaniowa gloria, jakkolwiek to dziwnie dziś brzmi, spłynęła właśnie na „Bora”.
Wracając do 31 lipca, niestety „Monter” dostarczył błędną informację Komendantowi AK. Za wywiad w KG odpowiadał płk. Kazimierz Iranek-Osmecki. To on miał ustalić, czy zbliżają się sowieckie czołgi, czy prowadzony jest już ostrzał, wskazujący na bliskie forsowanie przez Armię Czerwoną Wisły. I on wiedział, że nic takiego nie ma miejsca 31 lipca po południu. Z tym, że przyszedł do komendy po tym, gdy „Monter” już ją opuścił z feralnym rozkazem. Kiedy Bór-Komorowski dowiedział się o tym, to powiedział, że już za późno, rozkaz już zapadł. Prawdopodobnie nie wytrzymał pod ogromną presją wywieraną na niego, m. in. przez Delegata Rządu i Leopolda Okulickiego. Ten ostatni, nota bene, był pijany podczas zebrań KG AK w sprawie zrywu, co podkreślał płk. Janusz Bokszczanin w swojej relacji. Alkohol podkręcał jego wojowniczy nastrój i sprawiał, że nie zawsze parlamentarnie zwracał się do kolegów.
Tak więc „Bór” uległ tej presji. Ale później, już po czterech dniach walk bodajże, zorientował się, że dobrze nie będzie.
W tych dniach Bór-Komorowski urzędował w Fabryce Kamlera na Woli?
Tak jest.
Od 6 sierpnia komenda przeniosła się na Stare Miasto. Natomiast 13 sierpnia Bór-Komorowski został ranny w wybuchu zdobytego na Niemcach pojazdu do przewozu materiałów wybuchowych. Jak wyglądały te dni?
Po wspomnianym wybuchu „Bór” był obolały, miał obandażowaną głową. Miał trudności z mówieniem. Był w fatalnym stanie i psychicznym, i fizycznym. Nic dziwnego – na jego oczach zginęły w jednej sekundzie dziesiątki ludzi rozerwanych na strzępy.
Ale wcześniej, jak wiemy, już nie było w nim ani krzty optymizmu. Na dzień lub dwa przed wybuchem zdobycznego pojazdu na Podwalu, do Komorowskiego i jego współpracowników przyszedł ksiądz Józef Warszawski, kapelan Zgrupowania „Radosław”. Wróżył powstaniu klęskę i namawiał, by wyprowadzono oddziały AK z miasta, ratując je przed zniszczeniem, a ludzi przed zagładą. „Bór” w odpowiedzi milczał, gen. Tadeusz Pełczyński, jego następca, także. Słowem – nie mieli żadnych słów usprawiedliwiania. Musieli bronić ich przed zarzutami księdza młodsi oficerowie KG AK.
„Bór” i Pełczyński byli przekonani, że Niemcy ich zabiją, bo nie mają uprawnień kombatanckich. Widzieli tylko dwie alternatywy: albo poddać się i zginąć, albo poczekać na „ruskich” i zobaczyć co się stanie. Musieli w tym trwać, bo byli przekonani – moim zdaniem słusznie – że Niemcy im nie darują.
Decyzja o powstaniu była więc tragiczną pułapką. Nie można było tego cofnąć, a jedynym wyjściem było czekanie na Rosjan, co też nie było dobrą alternatywą, bo przecież Komenda Główna AK przewidywała konfrontację także z nimi.
To było główną przyczyną stanu „Bora”?
Myślę, że martwił się też o rodzinę. Pani Irena Komorowska z ich niespełna dwuletnim synem Adamem przebywała w Warszawie przed powstaniem. Mimo, że ona była wówczas w zaawansowanej ciąży, „Bór” nie zawiadomił jej o tym, że powinna się ewakuować. Jak potem tłumaczył, „nie chciał stawiać jej w uprzywilejowanej pozycji”. Tymczasem w sierpniu 1944 r. Komorowska znalazła się w samym epicentrum walk przy Pałacu Bruhla, gdzie bronili się hitlerowcy. Wokół niej mordowani byli ludzie. Została wyprowadzona przez Niemców do obozu w Pruszkowie już 8 sierpnia. „Bór” do października 1944 r. nie wiedział, co się z nią działo.
Dodajmy, że to było naprawdę dobre, oddane sobie, małżeństwo. Więc on na pewno martwił się jej stanem.
Jak przeczyta się wspomnienia Bora-Komorowskiego z powstania - mówię o surowym maszynopisie – to ma się wrażenie, że on wyparł z pamięci co się stało. To inni za niego napisali tę historię. Ale tylko nieliczni wspominali, że wódz nie był w najlepszej kondycji. Jedynym z tych, którzy odważyli się to napisać, był Stanisław Jankowski „Agaton”, powojenny warszawski architekt.
Był taki moment, gdy próbowano odsunąć od władzy Tadeusza Bora-Komorowskiego i na mianować komendantem Antoniego Chruściela-Montera. Kiedy to się działo?
To było około 9-10 września. Jednak „Monter” nie byt spiritus movens tego przedsięwzięcia. Jak wskazują relacje, m. in. Andrzeja Pomiana, pomysł wymiany Komendanta Głównego AK wyszedł od Kazimierza Iranka-Osmeckiego i Jana Rzepeckiego. Oni uznali, że skoro do Warszawy mają wejść Sowieci, to ktoś pochodzenia chłopskiego, a nie hrabia, powinien stać na czele Armii Krajowej. A Antoni Chruściel pochodził właśnie z podkarpackiej wsi. Koniec końców „pucz”, czy raczej sondowanie możliwości puczu, zatrzymał gen. Pełczyński. Powiedział „nie” i to wystarczyło, by uspokoić sytuację.
W tym czasie Bor-Komorowski był już w coraz gorszym stanie. Chorował, miał napięte nerwy, jego autorytet nikł. Gdy przywieziono go 1 września do radiostacji „Błyskawica”, gdzie miał przemawiać z okazji rocznicy wybuchu wojny, to ludzie byli zawiedzeni widokiem niskiego człowieka bez charyzmy. Nawet w czasie jego wizytacji na pierwszej linii we wrześniu, spotykały go przykrości. Śpiewano mu sprośne obraźliwe piosenki. Pozwolisz, że nie przytoczę. W książce się ona pojawi.
To dlaczego w takim razie 30 września zostaje Wodzem Naczelnym?
To był efekt skomplikowanych walk o władzę w łonie emigracyjnych władz polskich, zaserwowany ludowi jako „uhonorowanie wysiłku walczącej Warszawy”. W skrócie premier Stanisław Mikołajczyk chciał pozbyć się niewygodnego dla siebie Sosnkowskiego i przejąć bezpośrednio kontrolę nad wojskiem, a zwłaszcza Armią Krajową. Udało mu się to. Prezydent Władysław Raczkiewicz zdymisjonował Sosnkowskiego, a na jego miejsce mianował „Bora” Naczelnym Wodzem. A ten, jak wiadomo, nie mógł dowodzić naszym wojskiem zza drutów obozu jenieckiego. Mikołajczyk miał wolną rękę.
Sam Komorowski, jak usłyszał pierwszy raz o nominacji, powiedział tylko jedno słowo, „cholera”, i złapał się za głowę. W takim był wówczas stanie.
Jak doszło do kapitulacji powstania?
Pierwsze rozmowy z Niemcami, które ostatecznie doprowadziły do kapitulacji, odbyły się już 9 września. Doszło do nich na Ochocie. Dzień później hitlerowcy wreszcie zagwarantowali powstańcom prawa kombatanckie – bez tego AK nie mogła dyskutować o złożeniu broni. Z tym, że zaraz potem Armia Czerwona pojawiła się na Pradze i rozmowy zawieszono. Znów się łudzono, że „Sowieci zaraz wejdą” itd. A kiedy się nie pojawiali – po kolejnych trzech tygodniach bombardowań, ostrzału i rzezi – 1 października zdecydowano o wznowieniu rokowań, tym razem bezpośrednio z gen. Erichem von dem Bachem, dowódcą pacyfikacji powstania.
Ludność była zmęczona, głodna i spragniona, miasto było zniszczone. Już na początku września 1944 r. tworzono korytarze humanitarne. Wówczas następowało krótkie zawieszenie broni i można było wyjść z Warszawy. To cywile – wbrew późniejszym pompatyczno-propagandowym opisom - do Pruszkowa wychodzili tłumnie. Chcieli żyć.
Po wojnie powstała książka „Armia Podziemna”. Oficjalnie były to wojenne wspomnienia Tadeusza Bora-Komorowskiego. Wcześniej jednak, nim zaczęliśmy rozmowę, powiedziałeś że on jej de facto nie napisał. Mógłbyś to rozwinąć?
Zacznijmy od tego, że to była praca zbiorowa i tworzyli ją różni ludzie. W sumie dwadzieścia osób spisało swoje wspomnienia o Armii Krajowej. Wydano to pod nazwiskiem Bora-Komorowskiego, ale oni wszyscy złożyli przysięgę, że do końca życia nie powiedzą, że jest to praca zbiorowa. Bór-Komorowski wziął za nią ponad połowę honorarium, za co mógł później częściowo sfinansować zakup domu w Londynie. Faktycznie wspomnienia zostały w pierwszej wersji opracowane przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a następnie przetłumaczone na angielski. Tę wersję wydał amerykański magazyn „Readers Digest” pt. „The Unconquerables” (pol. „Niepokonani”) rozeszła się w przeszło milionie egzemplarzy. Polska wersja książki, sporządzona przez inny zespół redaktorów, była dostępna dopiero na początku lat 50.
Chciałem zwrócić uwagę przy okazji, że Bór-Komorowski był raczej prawdomównym i prostolinijnym człowiekiem. Materiał, który dyktował do książki, był literacko surowy, a do tego pozbawiony anegdot – co zresztą doprowadzano Nowaka-Jeziorańskiego do furii w czasie prac nad jego wspomnieniami.
No bo jak tu zrobić herosa podziemia, jak zamierzał „Nowak”, z człowieka, który o swojej pierwszej organizacji w Krakowie pisał, że jego ludzie za dużo mówili i pili, a przez to ciągle wpadali w ręce Gestapo.
Zresztą w maszynopisach znajduje się także inna scena, wycięta przez Jeziorańskiego. Powstanie kapituluje. Bór-Komorowski ma iść do obozu jenieckiego. Nie myśli o tym, że Polska się wali, a Warszawa dymi po heroiczne walce itp. – jak chciałby Nowak – tylko zastanawia się, jak przygotować się na nadchodzące niewygody. Więc Komorowski wchodzi do swojej kamienicy, którą opuścił 1 sierpnia. Następnie zabiera wszystkie swoje ciepłe ubrania, w tym kalesony, i rozdaje kolegom. Gdzie bohater, po końcu takiej hekatomby, idzie po kalesony? Na pewno nie w wersji Nowaka-Jeziorańskiego. A w wersji „Bora” owszem.
Wojciech Rodak – historyk i dziennikarz. Jest autorem książki „Decyzje »Bora«: (Auto)biografia Tadeusza Komorowskiego – kawalerzysty, olimpijczyka, dowódcy, wodza, premiera". Ukaże się ona pod koniec roku nakładem Ośrodka KARTA