Z racji wieku miałem szczęście poznać uczestnika tej bitwy osobiście. Był przyjacielem domu, mówiłem na niego wujek. Utykał. To pamiątka zdobyta podczas boju o Kołobrzeg, gdzie zakończył szlak bojowy. On i moi rodzice poznali się w Nowej Hucie, która właśnie się budowała. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu, w którym jeszcze nie wysechł tynk. Rodzice przeżyli sławny bunt budowniczych Huty Lenina, o śledzie i strzelaninę w Czyżynach, skąd z lotniska starowały hukiem nad naszym domem odrzutowce.
Kiedy wyrosłem na tyle, aby z „wujkiem” wieczorem słuchać przy wódce jego syberyjskich opowieści, dowiedziałem się tego, o czym nie pisano wówczas w podręcznikach do historii. Do tych historii swoje wątki dopowiadali inni uczestnicy deportacji i żołnierze I Dywizji, których na swojej życiowej drodze spotkałem. Był ktoś, kto mówił o tym jako „o wycieczce z Orbisem za Ural”, komu mówiący po polsku „sowieci” zabili na jego oczach ojca, a brat został generałem w LWP. Inny nie mówił wiele, ale rzucił od niechcenia, że jako jedyny z wagonu przeżył deportację. Był i taki, który lakonicznie zredukował swoją wersją do kilku zdań, a pierwsze brzmiało: „Jak się zatrzymał pociąg, musieliśmy najpierw wyrzucić z wagonów trupy zamarzniętych”. W następnym dodał: „Pociąg musiał wracać, rzucili nam na odjezdnym kilka siekier i zostaliśmy sami z lesie zasypanym śniegiem”
Mam świadomość, że takich niezapisanych historii, w Lubuskiem są tysiące. Przecież były one udziałem tysięcy osadników. Czasem opowiadali je swoim bliskim, ale często wypierali je z pamięci, bo były zbyt traumatyczne. Jak ważna jest pamięć o tamtych czasach, często obarczona osobistą emocją, lukami, strachem, nie trzeba zbyt wiele pisać. Szkoda, że te syberyjskie historie zostawiły tak nikłe ślady w naszej zapisanej pamięci. Szkoda, że tak łatwo przykryte zostają bieżącą potrzeba polityczną. Szkoda, bo kłamstwo i propaganda zapisana i obecna w internecie, pozbawia nas prawdy o nas samych. O naszej tożsamości. Niech przykładem takiej propagandy będzie opowieść o Anieli Krzywoń na rosyjskim portalu rusfact.org.wiki
Pisane cyrylicą
„Aniela Krzywoń urodziła się na farmie w pobliżu wsi Sadowoje w rodzinie osadnika. Wychowana w tradycjach patriotycznych. Jej ojciec Tadeusz służył w legionach Piłsudskiego, następnie brał udział w wojnie sowiecko-polskiej 1919 - 20. W 1939 tereny te weszły w skład obwodu monastyrskiego obwodu tarnopolskiego Ukrainy. Na początku 1940 r. rodzina Krzywoniów wraz z innymi polskimi rodzinami została po raz pierwszy deportowana do wsi Jakutino, w obwodzie irkuckim, a następnie przeniesiona do miasta Kańsk, obwód krasnojarski. W Kańsku Aniela pracowała w firmie stolarskiej. 29 maja 1943 zgłosiła się jako ochotniczka do powstającej polskiej dywizji im. Kościuszki. Została wcielona do 2. kompanii strzelców 1. oddzielnego batalionu kobiecego im. Emilii Plater.”
Dalej literatura, tłumaczenie z polskiego.
„Podole. Piękny krajobraz i żyzna ziemia. Po horyzont ciągnie się postrzępiona linia wzgórz, gdzieniegdzie poprzecinana wąwozami, w których zieleń wije się dziko, okalając mieniące się lazurem strumienie. Wsie rozrzucone na pięknych zboczach. Małe, rozklekotane białe chatki schodzą do samej wody, ciągnąc za sobą wąskie pasy ziemi. Chata Krzywoniów jest taka sama jak chaty innych biednych ludzi w małej wiosce. Krzywonie mają pięcioro dzieci. Nigdy nie starczało chleba do następnych żniw.”
Krzywoniowie gospodarzyli na 8 hektarach i do biednych bez wątpienia nie należeli. Aniela skończyła szkołę podstawową i należała do harcerstwa. Po wkroczeniu 17 września 1939 roku ich gospodarstwo zostało częścią kołchozu. Opowieść nagle rzuca nas kilka tysięcy kilometrów na wschód.
„A oto gęste lasy regionu Irkucka, równie gęste i zielone zimą i latem. Pod ich niezawodną ochroną znajdują się mieszkania ludzi, którym zapewniają ciepło, pożywienie i pracę.”
Jak się w tym lesie znaleźli? Ot tak, po prostu - pisze polska pisarka.
„Przybyli tu wraz z ewakuowanymi z okolic Kijowa. To tam nadeszła wojenna burza po roku spokojnego życia w nowych warunkach, kiedy wydawało się, że można już swobodniej oddychać.”
Ów rok „spokojnego życia”, to od 17 września 1939 do deportacji 20 lutego 1940, która wyglądała podobno tak:
„Decyzja o opuszczeniu rodzinnej wsi nie była łatwa. Wszystko zaczęło wrzeć w rodzinie Krzywoniów, gdy Armia Radziecka wkroczyła na ziemie Zachodniej Ukrainy. Mieszkańcy z zaciekawieniem spoglądali w opalone, surowe, a zarazem przyjazne twarze czerwonoarmistów. Goście z gwiazdami na czapkach szybko nawiązali znajomości, śpiewali piękne, zapadające w pamięć piosenki. Wieczorami ludzie słuchali opowieści przybyszów o wspólnej obróbce ziemi przez stalowe konie. Szesnastoletnia Aniela, widziała spokój i zadowolenie na twarzach rodziców. Pracowała w kołchozie, a pierwsza pochwała wywołała rumieniec radości na jej twarzy. Kołchoz dał nawet pożyczkę na budowę domu i nadszedł dzień, w którym jej rodzice pojechali na skraj wsi obejrzeć przeznaczoną dla nich działkę. Wszystko to zostało porwane przez wicher wojny. Wtedy właśnie Krzywoniowie podjęli decyzję - wyjechać, szukać bezpiecznego kąta.”
Ani słowa o zarekwirowanym 8 hektarowym gospodarstwie, o bagnetach, krzykach sołdatów i pół godzinie czasu na zabranie czegokolwiek, co mogli unieść. Za to pod Irkuckiem, w tajdze, istny raj.
„Osiedlili się w długich barakach przygotowanych dla ewakuowanych z Ukrainy. Aniela musiała zacząć wszystko od nowa, nauczyć się nowej pracy, przyzwyczaić do niezwykłego hałasu, do potężnych drzew zasłaniających niebo. Pracowała w fabryce i ze wszystkich sił starała się pomóc ludziom, którzy zubożeni i zastraszeni odzyskali wiarę w dobre życie. Widziała surowe twarze syberyjskich kobiet, które nie ugięły się pod ciężarem przepracowania.”
Nic o 2,5 kg przydziałowego chleba na 5 dni, i o pracy w tajdze przy wyrębie drzew, głodzie.
Aż tu nagle...
„Pewnego dnia Aniela przeczytała w gazecie „Prawda”, że rząd sowiecki, na prośbę Związku Patriotów Polskich, zezwolił na utworzenie polskich jednostek wojskowych. Od tamtej chwili żyła jak w gorączce, drżącymi rękami rozkładała gazetę, wieczorami słuchała radia, bardzo się ucieszyła. Bezsenna noc przyniosła jej stanowczą decyzję, którą rano przedstawiła rodzinie. Przyjęli ją bez zbędnych ceregieli, tylko matka odwróciła się do okna z bladą twarzą, na której błysnęły łzy.
W fabryce brygadzista spojrzał na nią zdziwiony: „Tutaj też jest front, chociaż nie jesteśmy na pierwszej linii” - powiedział, ale patrząc na zmarszczone brwi, ręce mnące róg fartucha i drżący podbródek, powiedział zmieniając ton: Porozmawiam z dyrektorem, tym bardziej, że przyszedł rozkaz, żeby nie zatrzymywać Polaków, którzy chcą wstąpić do tej dywizji.
Znowu ani słowem o tym, że Polacy byli pozbawieni dokumentów i nie mogli opuścić miejsca zamieszkania, ani o tym jak już po otrzymaniu papierów, pieszo, kilkaset kilometrów, przedzierali się w śniegu przez tajgę do Kańska. Nic. Jest za to piękny obrazek.
„Matka upiekła bujny chleb w rosyjskim piekarniku i wysuszyła go na otrębach. Dwa kurczaki, już tu odchowane, poszły na patelnię i smażyły się we własnym sosie, przygotowując się do dalekiej podróży”
Kurczak, to czysta imaginacja. Prawda jest zupełnie inna. Rodzina dała Anieli cały posiadany przydziałowy chleb. Pracujący w piekarni ojciec chciał wynieść go trochę więcej, ale go złapali i dostał wyrok 2 lat wiezienia. A podczas jego odsiadki umarła matka Anieli.
Upodlenie
Pisarka Zofia Bystrzycka, która wymyśliła tą opowieść, także była deportowana. Także wstąpiła do I Dywizji. Także do batalionu fizylierek. Jej ojciec, inżynier architekt, był przed wojną burmistrzem Przemyśla, gdzie posiadał dwie kamienice. Zofię deportowano do Kazachstanu w kwietniu 1940 roku. Wcześniej ojca zamordowało NKWD, a matka wkrótce umarła, wycieńczona pracą w sowchozie. Zofia trafiła do Wyższej Szkoły Oficerów Polityczno-Wychowawczych w Moskwie. Tam doznała ideologicznej przemiany i wybrała kolaborację z Sowiecką Rosją. Wykształcenie nabyte w Moskwie uzupełniła w paryskiej Szkole Filmowej, już jako żona Jerzego Putramenta, wielkiego propagandzisty PRL’u, w czasie gdy był on ambasadorem PRL w Paryżu w latach 1947-1950.
Piszę tę opowieść i stawiam pytanie. Kto będzie nam pisać historię? Czy ludzie pokroju Zofii Bystrzyckiej, haniebnej pupilki zbrodniczego systemu, obsypywanej za swoje kłamstwa orderami i nagrodami, która wyparła się tradycji patriotycznych ojca, aby wybrać wygodne życie z oprawcami? A może wreszcie sami będziemy pisać własną historię, wolną od kłamstw bieżącego etapu?
Piszę tę opowieść także w odruchu szacunku dla wszystkich tych, uczciwych Polaków, którzy przyszli do Polski z Ludowym Wojskiem Polskim i nie zhańbili się kolaboracją z sowieckim systemem. Którym, jako Lubuszanie, wini jesteśmy uczciwą pamięć.