Gdyby się nad tym zastanowić to nasze pojęcie o narodzie polskim żyjącym pod zaborem jest mniej więcej takie: waleczni mężczyźni, na co dzień ciężko pracujący pod bacznym okiem carskiego, czy w przypadku Wielkopolski, pruskiego urzędnika, od czasu do czasu porywają się na reżim.
Chwytają za broń w postaci kosa przekutej na sztorc albo myśliwskiej jednorurki i w maciejówce na głowie dokonują czynu zbrojnego. Potem wracają zakrwawieni i poturbowani (albo i nie wracają wcale), a opieką otaczają ich matki, żony i siostry, które nic innego nie robiły, tylko z chusteczką białą stały na progu i czekały, rzucając jednocześnie okiem, czy aby ognisko domowe nie przygasa.
Tak widziano rolę kobiety pod zaborem. To obraz bardziej niż błędny i na dodatek potwornie krzywdzący.
Polka najczystszej wody
Co najciekawsze - taka wizja to wymysł naszych czasów, bo współcześni mieli do tego zupełnie inne nastawienie.
W XIX wieku życie wcale nie wyglądało jak na obrazach Grottgera. Kobiet, będących siostrami w rozumie Emilii Plater były setki, jeśli nie tysiące, choć niekoniecznie w męskim uniformie, musiały brać udział w walce. Zresztą wojenne losy Emilii Plater też nie były do końca takie, jak je poeta przedstawił - ale to już inna historia.
Nasza dzisiejsza bohaterka jest doskonałym przykładem walecznych kobiet tamtych czasów.
Bibianna Moraczewska była siostrą powszechnie znanego i szanowanego działacza niepodległościowego Jędrzeja Moraczewskiego. Śmiała, rzutka i rezolutna dziewczyna robiła furorę w towarzystwie, a przy tym miała, jak to wtedy określano, „porcelanową urodę”. Dzięki żywiołowemu charakterowi jej portret w pamięci społeczeństwa jest, delikatnie rzecz ujmując, niezgodny z prawdą.
Marceli Motty był Moraczewską po prostu oczarowany. W swoich „Przechadzkach po mieście” pisze:
„Przypominam sobie, że ją przed czterdziestu dwoma czy trzema laty pierwszy raz w towarzystwie spotkałem i nie chciałem wierzyć, że już przeszła trzydziestkę, tak wyglądała nadzwyczaj młodo ze swoją białą, zarumienioną twarzyczką, żywemi oczyma, długiemi jasno-żółtemi lokami; późniéj miałem sposobność poznania jéj bliżéj i przejęcia się rzetelnym dla niéj szacunkiem. Była to Polka, że tak powiem, najczystszéj wody, w któréj nie znalazłeś ani źdźbła cudzoziemsczyzny w myślach, uczuciach, uczynkach i obcowaniu z ludźmi; wszystko dla niéj było obojętnem, co poza światem polskim leżało; tak ją od lat najmłodszych do ostatniéj chwili widziano. Téj wyłącznie patryotycznéj naturze towarzyszyły statecznie u niéj prawda i szczerość myśli i mowy, która, objawiając się zawsze bez ogródki, mogła czasem tego lub owego dotknąć, lecz była wrodzoną pannie Bibiannie, jak ją tu wszyscy nazywali.”
A pamiętać trzeba że pan Marceli miał bystre oko i bardzo pragmatyczne podejście do życia. Jeśli było trzeba, nie bał się przedstawić swojego punktu widzenia.
Bibianna Moraczewska przyszła na świat w Zielątkowie niedaleko Poznania, 27 listopada 1811 roku. Jej rodzina była nastawiona bardzo patriotycznie, choć patriotyzm był zabarwiony zdrowym dystansem i poczuciem humoru. W swoim dzienniku zapisała zdarzenie, o którym mówiła jej matka. Jedna z ich znajomych, również szlachcianka, chciała aby jej córki pojawiły się na balu, który Napoleon wydawał w Poznaniu, w odpowiednio bogatych sukniach. Ojciec panien nie chciał dać pieniędzy na takie fanaberie, wobec czego matka sprzedała krowy, które miały sporą wartość i na przekór mężowi kupiła dziewczętom wszystko, czego potrzebowały. A cesarz w swoim pamiętniku napisał, że panie były źle ubrane.
Ale Napoleon był żołnierzem i być może się nie znał. W ostatecznym rozrachunku wygrała matka. Być może panny były ubrane bez gustu, ale wzięły udział w spotkaniu z jednym z najwybitniejszych ludzi tamtej epoki.
Napoleona Bibianna Moraczewska bardzo szanowała i często czytała jego pisma, zwłaszcza gdy dziergała różne robótki ręczne. Miała dziewczyna, jak widać, podzielną uwagę. Szczególnie dobrze udawały się jej kołnierzyki i podwiązki - jedne wykonała kiedyś we francuskich barwach. A jednak pisze Bibianna, że gdyby nie wiedziała kto jest autorem dzieła, to by sobie nie pomyślała, że to wielki człowiek napisał.
Moraczewska umiała świetnie pisać. Kiedyś jeden odwiedzający ją młodzieniec nie mógł się nadziwić widząc eteryczną dziewczynę z blond lokami, na dodatek ubraną w lekką jasną suknię i zawołał ze zdumieniem: „Pani pisze jak mężczyzna!”. Coś w tym jest, bo gdy porównamy barokowy styl Mottego i dziennik Moraczewskiej to istotnie przekazywała swoje myśli w krótkich żołnierskich słowach.
A jeśli już przy kolorze włosów jesteśmy - fakt, że na fotografiach wydają się one ciemne wynika z niedoskonałości ówczesnej techniki.
Niektórzy zarzucali jej, że przesadza, próbując zmieścić historię Polski w jednej książce i że „Co się działo w Polsce od samego początku, aż do pierwszego rozbioru kraju” to literatura kuchenno-stołowa. Ale na tym właśnie cały pomysł polegał. Trzeba było jakoś dotrzeć do ludzi, którzy naprawdę wierzyli, że Popiela myszy zjadły.
Żeby dobrze pisać, trzeba dużo czytać, a Bibianna dosłownie pochłaniała literaturę i to w kilku językach. Motty twierdzi, że nie czytała dobrze po łacinie. Nie jest za to prawdą, że nie lubiła, jak ktoś przy niej mówił po francusku. W tym języku mówiła biegle, ale ludzie z jej otoczenia zwyczajnie go nadużywali i dziewczyna tęskniła za językiem polskim. A jej polszczyzna była podobno brylantowa.
W roku 1840 Moraczewscy sprzedają Zielątkowo
Dlaczego? Bibianna pisała, że takie życie ją męczy. Ciągnęło ja do świata. Jej brat, zajęty polityką, też na pracę w gospodarstwie nie miał czasu. Po dwuletnim pobycie w Naramowicach rodzeństwo przeniosło się na stałe do zakupionej w Poznaniu kamienicy. Tego budynku już niestety nie ma. Ale wiadomo gdzie się znajdował. Gdybyśmy stanęli przed Teatrem Polskim, zwróceni twarzą w jego kierunku, po prawej naszej stronie widzielibyśmy kamienicę Moraczewskich. To tutaj przez kilkanaście lat bywali intelektualiści, artyści, podróżnicy...
Wykształcenie Bibianny Moraczewskiej było legendarne. Każda książka jej brata lądowała przed publikacją na jej biurku, ona zaś przed wydaniem swoich prac o zdanie pytała wyłącznie jego. Zespół działał jak szwajcarski zegarek. Do czasu. Wszystko skończyło się dość gwałtownie 20 lutego 1855 roku, kiedy Moraczewski zmarł po krótkiej, ale gwałtownej chorobie.
Bibianna była z nim bardzo zżyta. Ich ojciec zmarł, gdy dziewczynka miała niespełna pięć lat. Gdy go zabrakło, funkcję mentora przejął starszy od Bibianny o osiem lat Jędrzej - wyjątkowo dojrzały i poważny.
Śmierć brata dosłownie zwaliła Bibiannę z nóg. Sama ciężko zachorowała. Długo po pogrzebie dochodziła do siebie i bała się samotności. O tym, że po raz pierwszy miała odwagę zostać sama w mieszkaniu zanotowała w swoim dzienniku wiele dni po zgonie brata.
Praca często działa terapeutycznie i tak też było w tym przypadku. Moraczewska wzięła na siebie rolę kogoś w rodzaju strażniczki pamięci po Jędrzeju. Jej zaangażowanie sprawiło, że Karol Libelt, którego zresztą Bibianna bardzo lubiła, został przez nią skrytykowany. Miało to związek z jego nieprzychylną opinią która nie wpisywała się w nurt nauczania Jędrzeja Moraczewskiego. Siostra w krótkich, ale gwałtownych słowach wyjaśniła mu, co myśli na ten temat. A przecież Libelt był wykształconym człowiekiem i niezależnym myślicielem.
Samotna feministka
Innym tematem, którego nie można pominąć w przypadku Bibianny Moraczewskiej, jest jej emancypacja. To prawda, że była jedną z ówczesnych feministek i walczyła o prawa kobiet, których egzystencja w epoce zaborów była wręcz tragiczna. Należała do stowarzyszenia o nazwie "Entuzjastki", walcząc o niezależność ekonomiczną kobiet oraz ich edukację.
Powiedzenie, że Bibianna nienawidziła mężczyzn jest nadużyciem. To nie prawda, że nie chciała wyjść za mąż. Jej dziennik zawiera w kilku miejscach informacje o tym, że szukała sobie kandydata na męża. Są to wyznania szczere do bólu, zawierające sformułowania typu „com ja łez wypłakała” w odniesieniu do młodzieńca, który narobił jej nadziei, a potem opuścił. Kiedy indziej opisuje sytuację, w której kawaler będący obiektem jej zainteresowania nie chciał jej odwiedzić, a zamieszkał naprzeciwko domu, w którym mieszkała koleżanka Bibianny. Moraczewska pisze z pogardą i trochę z zazdrością „ale co to jest za przyjaźń z zamężną kobietą!” .A w opisie jednej z potańcówek ma pretensje, że pewien przystojny kawaler zarzucał sobie na twarz szal innej panny, a z jej szalem tego nie zrobił „bo chyba się mnie boi”
I to jest odpowiedź na pytanie. Mężczyźni boją się silnych kobiet. W jej przypadku uroda szła pod rękę z inteligencją. W naszych czasach Moraczewska z powodzeniem mogłaby zostać szefową korporacji albo dyrektorem dużego banku. Dlatego była samotna.
Przez długi czas najlepszą przyjaciółką Bibianny była Narcyza Żmichowska. Mieszkała głównie w Warszawie, w warunkach iście spartańskich. Żmichowska przeważnie nie śmierdziała groszem i całymi dniami chodziła głodna. Gdy sytuacja zaczynała być niebezpieczna dla jej zdrowia, zabierała ją do siebie siostra. Potem Narcyza wracała do poprzedniego trybu życia i tak w kółko.
Tymczasem Bibianna lubiła się ładnie ubrać i nie żałowała grosza na drobne przyjemności, chociaż potem wyrzucała sobie, że wydała podczas jednego wyjazdu sto czy sto pięćdziesiąt talarów. Umiała przetańczyć całą noc i bardzo lubiła mieć ładnie urządzone mieszkanie.
W pewnym momencie obie panie zerwały ze sobą kontakt. Można czasem spotkać opinię, jakoby Żmichowska była osobą o innej orientacji seksualnej i zwróciła swoją uwagę na Moraczewską, czego ta druga się przestraszyła. Nic o tym nie wiadomo. Bardziej prawdopodobne jest, że Żmichowska uległa wpływom Towiańskiego. Moraczewska towianizmu nie popierała. Była osobą głęboko wierzącą i nowy ruch przybierający charakter sekty zwyczajnie ją odstręczał. A Narcyza Żmichowska brnęła w to coraz dalej, aż do granicy szaleństwa. Choć po jakimś czasie panie zaczęły ze sobą rozmawiać, to już nie było to samo.
Mijały lata. Bibianna Moraczewska przeniosła się do kamienicy znajdującej się naprzeciw kościoła św. Marcina. W pamiętniku pisze, że mieszkanie bardzo się jej podobało i lubiła dźwięk kościelnych dzwonów. Dzieci nie miała. Co prawda dziś możemy znaleźć w bibliotece cyfrowej jej pamiętnik, na którego okładce widnieje informacja, że książka została wydana przez wnuczkę doktorową Dobrzyńską-Rybicką, ale była to wnuczka cioteczna.
Znajomych Moraczewskiej ubywało z roku na rok. Ona miała już swoje lata. Podobnie jak wielu innych, z Marcelim Mottym włącznie, całe życie przeżyła pod zaborem, mając w umyśle ojczyznę jedynie jako idealistycznie wyglądający obraz.
Zmarła 6 października 1887. Jeśli chodzi o miejsce jej ostatecznego spoczynku to w wielu miejscach znaleźć można informację, że Moraczewska spoczywa na wzgórzu św. Wojciecha. Jednak autorzy monografii pt. „Cmentarz zasłużonych Wielkopolan na wzgórzu świętego Wojciecha” (Wydawnictwo Miejskie Poznań 1977) wskazują, że Bibiannę Moraczewską pochowano w grobowcu rodzinnym w miejscowości Sobota a do zamierzonego przeniesienia trumny do grobowca w Poznaniu z jakiejś przyczyny nie doszło.
A co na to Marceli Motty? Pewnie wzorem innych powtarzał to zdanie, które stało się w Poznaniu porzekadłem powtarzanym w smutnych sytuacjach: „Szkoda, szkoda panny Bibianny!”.