Dawno, dawno temu, w czasach kiedy świat był rozległy i niezbadany, a Landsberg był niewielkim miasteczkiem zamieszkiwanym przez ledwie kilkaset mieszkańców, w obronie przed wrogami miasto z kościołem pod wezwaniem Matki Boskiej otoczono wysokimi murami, a wokół nich wykopano fosę, do której swoje wody wlewała Kłodawka. Mieszkańcy pozbawieni szans na szybką odsiecz, zmuszeni byli do wzięcia obrony miasta w swoje ręce. Wiedzieli, że w razie potrzeby sami muszą stawić czoło napastnikom. Okoliczności zmusiły ich do tego, że stali się dobrze zorganizowaną i przygotowaną do obrony drużyną. Na wieży kościoła wartę pełnił obserwator patrzący na okolicę wokół miasta. Wypatrywał zagrożenia, by w razie potrzeby trąbić w róg.
Pewnego dnia, nie wiadomo skąd, przybył do miasta dziwny wędrowiec. Miał już swoje lata, można by rzec, że był starcem. Było w nim coś dziwnego. Otaczała go aura tajemnicy. Patrząc na ludzi, przenikał ich wzrokiem na wskroś. Miało się wrażenie, że jego oczom nic nie może umknąć. Zarówno to widoczne jak i to niewidoczne dla zwykłych ludzi. Jeszcze dziwniejsze było to, że nad jego głową wysoko krążyły dwa orły, które, gdy unosił nad głowę ramiona, zlatywały z wysoka i siadały mu na ramionach. Wędrowcowi z orłami spodobało się miasto i okolica, a ponieważ niedawno zmarł strażnik, który z wieży obserwował okolice, przybysz przejął stanowisko miejskiego strażnika. I tak ów wędrowiec został mieszkańcem miasta.
Zamieszkał na wieży
Zamieszkał tak jak poprzednik na wieży kościoła. Prowadził samotny tryb życia. Żył niczym pustelnik w swojej podniebnej samotni. Rzadko z niej schodził. Jedynie aby kupić sobie coś do jedzenia. Nie był wszak pierwszej młodości i wdrapywanie się po stromych schodach na wieżę nie należało do łatwych. Nie był zbyt rozmowny. W milczeniu zagarniał do koszyka to, co kupił i tak szybko jak się zjawiał, tak szybko znikał. Orłom też było w Landsbergu dobrze. Szerokie rozlewiska Warty obfitowały w ryby, którymi się żywiły. Uwiły sobie wygodne gniazdo na dachu wieży kościoła.
Dni mijały w spokoju. Wiosna, lato, jesień, zima, kolejne pory roku nie znaczyły na toni czasu zmarszczek przemijania. Mieszkańcy pracowali, rodziły się dzieci, kiedy była okazja, świętowali. Okoliczni chłopi zwozili do miasta swoje plony i sprzedawali je na rynku. U stóp kościelnej wieży. Kupcy z dalekich stron, przejeżdżający niekiedy przez miasto, sprzedawali towary z egzotycznych krain. Drogie tkaniny i sól, tak potrzebną do zaprawiania mięsa i złowionych w Warcie ryb. Kierat codzienności obracał się monotonnie i wielu mieszkańców prawie zapomniało o strażniku czuwającym nad ich bezpieczeństwem na wieży kościoła mariackiego. Wydawał się nawet tak jakby niepotrzebny.
Któregoś jednak dnia dwa krążące nad miastem orły oderwały się od błękitu nieba, pionowym lotem spadły ku wieży i usiadły na parapecie okna pokoiku, w którym mieszkał strażnik.
Chwilę potem strażnik zadął w róg, którym miał ostrzegać mieszkańców przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Mieszkańcy Landsbergu wybiegli przed swoje domy, zadarli w górę głowy i z niepokojem patrzyli w stronę wieży kościelnej. Burmistrz jakby nie słyszał rogu, zbyt zajęty swoimi sprawami. Wszak był bławatnym kupcem i nieustannie rozważał przeszłe i przyszłe transakcje. Właśnie spodziewał się cudzoziemskiego kupca, który lada dzień miał przywieźć wschodnie tkaniny, a wśród nich powiewne jedwabie, na które miał już zamówienie. Siedział więc nad księgami i liczył oczekiwany zysk, ale zaniepokojeni mieszkańcy zgromadzeni pod jego domem domagali się reakcji na ostrzeżenia strażnika.
Burmistrz, chcąc nie chcąc, wysłał posłańca na wieżę, aby wywiedział się, dlaczego strażnik dmie w róg. Przed czym starzec ostrzega. Posłaniec, gdy wrócił, przekazał ostrzeżenie i rady strażnika. To, że należy pozamykać miejskie bramy, wieże obsadzić obserwatorami i gromadzić zapasy, aby starczyły na długi czas w razie potrzeby. Wielu jednak uważało, że staruszkowi wiek zmącił rozum, bowiem nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Wokół panował spokój i nawet z dalszych stron nie napływały wieści mogące budzić zaniepokojenie. Nie bardzo wierząc staremu strażnikowi, burmistrz sam wszedł na wieżę aby rozglądnąć się po okolicy. Ale jak wzrokiem sięgnąć wokół panował sielski spokój i nic nie zwiastowało żadnego niebezpieczeństwa. Życie poza murami miasta toczyło się swoim normalnym trybem. Za lasami, jakie widniały hen daleko na horyzoncie, także nie widać było śladu najmniejszego zagrożenia.
Burmistrz zawierzył jednak słowom starca, słowom wspartym przejmującym, przenikliwym wzrokiem strażnika. Uczynił przygotowania. Tak jak radził starzec. Wzmocnił straże na wieżach, nakazał zgromadzić zapasy w magazynach, spędził trzodę i bydło z podmiejskich pastwisk do miasta. Spichrze zapełniono paszą dla zwierząt. Zamknięte bramy wzmocniono od wewnątrz belkami. Na murach rozmieszczono broń, strzały, kamienie, smołę. Mieszkańcom miasta polecono pełnienie wart na murach i wieżach. Nocą i dniem.
Najazd i oblężenie
Upłynął dzień. Potem następny i mieszkańcy zaczęli wątpić w słuszność ostrzeżeń starca. Już mieli zaniechać ostrożności, ale rankiem trzeciego, tuż po świcie dnia od wschodu, od strony Zatnochu, pojawili się najpierw pojedynczy jeźdźcy na niedużych kudłatych konikach. Ubrani w skóry, podjechali pod miejskie mury, aby sprawdzić wolę obrony mieszkańców. Powitani jednak zostali gradem strzał i odjechali. Nie upłynęło kilku pacierzy, gdy pod murami miasta zjawiło się kilka tysięcy napastników. Krążyli na koniach pod murami i falami zasypywali miasto chmurami płonących strzał. Już po chwili płonęły dachy domów. Pożarów było tyle, że mieszkańcy nie nadążali za ich gaszeniem. Pod murami zjawiły się też machiny miotające kamienie, które rozbijały mury obronne, burzyły domy, zabijały obrońców. Napastnicy nic sobie nie robili ze strat wyrządzanych im przez obrońców miasta. Zamiast być ich mniej, ich liczba rosła. Nocami z trudem naprawiano zniszczenia. Mijały tygodnie, miasto broniło się ze wszystkich sił, ale zbliżała się zima i lód lada dzień miał skuć wody fosy, ostatnią linię obrony. Wyczerpywały się zapasy. Zwierzęta głodowały. Krowy dawały mniej mleka, a kury jajek. Obrońcom nie brakowało odwagi, ale głód powoli zaglądał im w oczy. Przybywało zabitych i rannych. Tylko cud mógł uratować miasto przed klęską.
Burmistrz rozpaczliwie chwytając się ostatniej nadziei, zwołał wszystkich niewalczących na murach mieszkańców miasta do kościoła. Tam modlitwami błagali Matkę Boska, patronkę kościoła, o wybawienie. Modliły się kobiety, dzieci, starcy, chorzy i wszyscy niezdolni do noszenia broni. Kiedy wybrzmiało ostatnie „amen”, a jego echo ucichło w łukach sklepienia, do kościoła wszedł starzec strażnik. Nigdy wcześniej nie wstąpił do kościoła. Zgromadzeni wstrzymali oddechy, tłum rozstąpił się czyniąc dla nieoczekiwanego przybysza wąski korytarz. Ten podszedł do ołtarza, kleknął i w ciszy, w skupieniu zaczął się modlić. Zaległa ciszan, nieomal grobowa. Nawet skwierczenie świec ustało. Ciszę przerwał łopot ptasich skrzydeł. To dwa orły towarzyszące starcowi wleciały do wnętrza świątyni przez uchylone okna, zatoczyły w powietrzu koło i usiadły mu na ramionach. W dziobach trzymały listki koniczyny. Starzec odebrał od orłów te listki i złożył je na ołtarzu. Orły zaś odleciały i przynosiły kolejne i kolejne koniczynowe listki, które strażnik składał na ołtarzu. Trwało to do wieczora, kiedy strażnik wrócił na wieżę.
Walki ustały, noc upłynęła spokojnie, a kiedy rano zbudzili się obrońcy zobaczyli, że zima nagle odeszła, a fosa znowu połyskiwała wodą wolną od lodu. Na niewielkich poletkach wewnątrz murów pojawiła się trawa. Bydło znów miało co jeść i widmo głodu odsunęło się.
A zima nie ustępowała, już kilometr od miasta nadal leżał śnieg, a konie napastników jadły jedynie to, co wygrzebały spod śniegu. Oblężenie wciąż trwało, a napastnicy nie zmniejszali naporu.
Krążące orły
Wtedy nad wojskiem najeźdźców pojawiły się dwa krążące orły strażnika i wydawały dziwne przeszywające okrzyki. I chyba te okrzyki sprawiły, że obok tych dwóch nad głowami napastników pojawiły się setki kolejnych orłów. Konie oblegających płoszyły się, nie chciały słuchać jeźdźców. Na koniec orły spadły na głowy napastników a ci w popłochu rzucili się do ucieczki. Na uciekających najeźdźców rzucili się obrońcy i ostatecznie pokonali wrogów. Miasto zostało ocalone.
Stary strażnik został w mieście do śmierci. Kiedy umarł jego orły wzniosły się w niebo i zniknęły na zawsze. Rada miasta uchwaliła, że na pamiątkę ocalenia miasta przez orły, herbem będzie czerwony orzeł trzymający w szponach listek koniczyny, jako symbol szczęścia, dzięki któremu miasto zostało ocalone.
I choć Mongołowie nigdy nie oblegali miasta, mnie ta legenda się podoba. Może i Wam się spodoba?